O „eurokłamstwach”- list Czytelnika

opublikowano: 2007-03-26, 13:00
wszelkie prawa zastrzeżone
Kiedy zobaczyłem w spisie treści artykuł pt. „Euroentuzjaści, eurosceptycy, eurokłamstwa”, pomyślałem, że może dowiem się czegoś nowego z własnej dziedziny. Niestety, tekst Michała Gadzińskiego mocno mnie rozczarował.
reklama

Przede wszystkim, zarzucając komuś kłamstwo, sami powinniśmy być od niego wolni albo przynajmniej go unikać. Autor przedstawił jednak tylko pewne niedomówienia ze strony „euroentuzjastów”, zapominając o niektórych bzdurach autorstwa „eurosceptyków”. Sam także nie ustrzegł się niedomówień.

Po pierwsze – autor zarzuca brak informacji europejskiej. Rzeczywiście, rewelacyjnie z tym nie było. Trzeba jednak pamiętać, że formuła dyskusji medialnej, zwłaszcza w telewizji, narzuca pewne uproszczenia. Idealnie by było, gdyby w programie telewizyjnym przedyskutowano wszystkie aspekty z danej dziedziny, przemawiające za i przeciw integracji z UE. Taki program obejrzałaby jednak garstka widzów, a przeciętny obywatel wyłączyłby telewizor po kilkunastu minutach takiej audycji. Ludzie nie lubią słuchać debat ekspertów, bo są one zwyczajnie nudne, niczym nie przyciągają. Osoby, które rzeczywiście chciały się czegoś więcej o Unii dowiedzieć, miały jednak taką możliwość. W okresie przedakcesyjnym działało ponad 30 regionalnych centrów informacji europejskiej (w większości byłych miast wojewódzkich). Dostępne w nich rządowe informatory nie tworzyły obrazu Unii jako krainy powszechnej szczęśliwości, która to szczęśliwość z dniem 1 maja 2004 r. udzieli się wszystkim Polakom. Nikt nie udawał, że spadnie deszcz pieniędzy dla każdego, nie ukrywano niektórych porażek negocjacyjnych.

Po wtóre – porównywanie Polski z Norwegią jest delikatnie mówiąc nie na miejscu. Spójrzmy, na jakim poziomie rozwoju znajduje się Norwegia, a na jakim Polska. Spójrzmy na mapę, na położenie Norwegii i Polski. Pamiętajmy o tym, że Norwegia posiada złoża ropy naftowej i gazu, co z góry daje jej lepsze perspektywy gospodarcze niż Polsce. Pamiętajmy o tym, że gospodarka Norwegii opiera się także w dużej mierze na rybołówstwie. Przyjęcie unijnych ograniczeń w tym zakresie po prostu się Norwegii nie opłaca. W Polsce rybołówstwo jest jednym z wielu sektorów, wcale nie jednym z ważniejszych.

Po trzecie – autor zarzuca, ze nie przedstawiano w mediach żadnej alternatywy dla Unii Europejskiej. On sam przedstawia jedną – NAFTA. Niestety zapomniał przedstawić Czytelnikom, co ów skrótowiec oznacza: Północnoamerykański Układ Wolnego Handlu. Chyba nic więcej na ten temat pisać nie trzeba. Niezbyt realne było także pozostawanie Polski poza politycznymi strukturami UE i jednoczesne korzystanie z europejskich funduszy, a także integracja gospodarcza. W praktyce oznaczałoby to konieczność poddania się pewnym decyzjom UE, samemu pozbawiając się wpływu na nie, np. przystępując do jednolitego rynku, musielibyśmy zaakceptować decyzje instytucji europejskich w tej sprawie, nie mając jednocześnie wpływu na nie jako państwo nie będące członkiem UE (czyli rezygnacja z części suwerenności, o tym za chwilę).

reklama

Po czwarte – argumenty ekonomiczne i finansowe przemawiają za członkostwem w UE. Autor, wspominając o marginalizacji środowisk „eurosceptycznych” przedstawiających argumenty ekonomiczne, zapomniał przedstawić liczby. A te są jednoznaczne: w latach 2004-2006 Polska była zobowiązana przekazać do budżetu Wspólnoty 6,5 mld euro, a zobowiązania UE wobec Polski wynosiły w tym czasie 13,5 mld euro (ceny z 1999). Oznacza to, że Polska musiała wykorzystać 35 proc. przyznanych jej funduszy, aby nie zostać płatnikiem netto, co oznacza gorsze warunki, niż otrzymały Estonia czy Litwa, ale lepsze niż warunki Czech czy Słowenii. Akcesja do Unii istotnie jest wybitnie nieopłacalnym interesem dla budżetu państwa, który musiał wyłożyć w ciągu pierwszych trzech lat 6,5 mld euro, otrzymując w tym czasie tzw. ryczałt na poprawę płynności w wysokości zaledwie 1,5 mld euro, który w dodatku istniał tylko do 2006 r. (od 2007 r. ten instrument został zlikwidowany). Pozostałe środki z Unii przeznaczane są na konkretne inwestycje, co przynosi z pewnością większe korzyści, niż by miały trafiać do budżetu państwa. Jeśli dodać do tego pełne otwarcie rynków 24 (obecnie już 26) innych państw europejskich, wyraźnie widać, że argumenty ekonomiczne wyraźnie przemawiają za członkostwem w Unii.

Dalej – autor popełnia merytoryczny błąd, nazywając Brukselę „stolicą związku państw”. Kilka linijek dalej zarzuca jednak „euroentuzjastom” błąd merytoryczny w dyskusji. Gwoli sprawiedliwości – pomylenie Rady Europy i Rady Unii Europejskiej rzeczywiście jest żenujące.

Dziwny jest także zarzut nierównego podziału czasu antenowego przed referendum. Logicznym jest, że skoro większość polskich ugrupowań opowiadała się za członkostwem Polski w Unii Europejskiej, to one dostały więcej czasu.

Każdy logicznie myślący człowiek musiał zdawać sobie sprawę, że integracja z Unią oznacza rezygnację z części suwerenności. To oczywiste, że jeśli część decyzji powierza się instytucjom międzynarodowym, to rezygnuje się z części suwerenności. Inna sprawa, że każdy najmniejszy przewodnik po prawie europejskim, również broszurki rządowe, informowały o zasadzie prymatu prawa wspólnotowego nad krajowym. Wystarczyło poczytać i już się wiedziało.

Przyznaję natomiast autorowi rację w sprawie traktatu nicejskiego. Rzeczywiście było tak, że właściwie już w dzień zakończenia głosowania, wieczorem pojawiły się pierwsze głosy dotyczące tego, ze pozycja Polski może się szybko zmienić. Pamiętajmy jednak, ze siła Polski w traktacie nicejskim polega głównie na większej możliwości blokowania decyzji, a nie na dużym wpływie na ich podejmowanie. Groźba zablokowania przepisu na forum Rady UE nie jest dobrą formą dyskusji. Poza tym, brzmienie większości przepisów ustala się na posiedzeniach Komitetu Stałych Przedstawicieli (COREPER), który składa się z ambasadorów państw członkowskich przy UE lub ich zastępców. Obecna, co tu kryć, słaba pozycja Polski w Unii nie wynika ze złych warunków członkostwa, czy z braku dostatecznej suwerenności Polski, ale ze słabości polskiej dyplomacji i polskiego rządu w ogóle. Inna sprawa, że w Polsce nigdy nie przeprowadzono żadnej sensownej i merytorycznej dyskusji nad Traktatem Ustanawiającym Konstytucję dla Europy. Nie ma takiej dyskusji również teraz. A szkoda, bo kiedyś ten traktat wreszcie będzie trzeba ruszyć i jakąś decyzje podjąć.

Mam wrażenie, że autor artykułu opublikowanego w „Histmagu” założył, że społeczeństwo poparło akcesję nie dlatego, że argumenty za po prostu przeważyły, ale dlatego, że było głupie tudzież niedoinformowane.

reklama
Komentarze
o autorze
Bartosz Pyzder
Autor nie nadesłał informacji na swój temat.

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone