Nihil novi sub sole

opublikowano: 2011-04-10, 08:53
wolna licencja
Rok temu po godzinie dziewiątej lekko jeszcze zaspane polskie społeczeństwo postawiła na równe nogi ta jedna informacja: samolot z parą prezydencką i najważniejszymi osobami w państwie runął na ziemię. Nikt nie przeżył. Wpatrzeni w ekrany, słuchający serwisów informacyjnych przeżywaliśmy nasze małe interregnum.
reklama

Andrzej Lubieniecki, arianin i polski kronikarz, tak opisywał w swojej Poloneutychii atmosferę panującą w kraju przed śmiercią Zygmunta Augusta, ostatniego syna domu Jagiellonów: „kilka lat przed śmiercią królewską, gdzie jeno zjechało kilka ludzi duchownych, świeckich bądź to senatorów, bądź to szlachty, nawet kupców, nigdy nie chybiło, aby byli nie mieli o przyszłym interregnum mówić, a to z wielką bojaźnią i struchleniem”. Nie przypuszczałem, że też przyjdzie mi doświadczyć tego, o czym mowa w zacytowanych słowach.

W sobotę 10 kwietnia 2010 roku obudziłem się około 9:30. Sen przerwała mi sąsiadka, która wpadła do naszego domu, rozpaczając, że rozbił się prezydencki samolot i wszyscy zginęli. Pamiętam, jak moja mama pocieszała ją: „pani Wando, przecież samolot prezydenta nie może się tak po prostu rozbić”. Jak gdyby nad flotą powietrzną głowy państwa czuwała jakaś nadprzyrodzona siła, a osoba prezydenta miała niezwykły dar życia wiecznego.

Żałoba narodowa po katastrofie smoleńskiej

Przekonanie mojej matki, jakkolwiek absurdalne, nie było w tych godzinach niczym wyjątkowym. Z niedowierzaniem patrzyłem w telewizor i obserwowałem kolejne wpisy na Facebooku. Jedne patetyczne, inne skromne acz wymowne, jeszcze inne podsumowujące całą sprawę zgrabnym przekleństwem – wyrazem zwyczajnej ludzkiej bezsilności wobec ogromu tragedii.

Słowo „niemożliwe” odmieniano na wszelkie znane sposoby. Chyba pierwszy raz w życiu widziałem przerażenie w oczach moich domowników, którzy z lekkim niepokojem pytali mnie, co teraz będzie. Obok szoku i poczucia żalu, pojawiły się zagubienie i niepokój.

Katastrofę smoleńską bardzo rzadko już dzisiaj rozpatruje się w kontekście poważnego zachwiania harmonii, w której żyliśmy do 9 kwietnia 2010. Z jednej strony pozbawiła nas ona wielu najważniejszych urzędników w państwie, z drugiej zaś zakłóciła naszą względnie stabilną codzienność. To krótkie bezkrólewie ujawniło, jak bardzo, mimo ciągłej kontestacji rzeczywistości, czujemy się zagubieni w przypadku poważnego jej zaburzenia.

reklama

W tamtym stałym układzie stronnictw i postaci były osoby, które kochaliśmy lub które wzbudzały w nas irytację, ale i takie, które były opinii publicznej obojętne lub wywoływały rubaszny śmiech. Każda ze znanych ofiar miała w społeczeństwie przypisaną funkcję, co nadawało rzeczywistości harmonię i sens. Każde nazwisko odczytane z listy pasażerów powodowało jedynie niedowierzanie i poczucie pustki – wrażenie, że w układance świata wyraźnie brakuje ważnych elementów. Istotą interregnum było to, że spowodowało poważną lukę w toczącym się leniwie, przewidywalnym życiu politycznym i społecznym.

Szok szybko minął. Mimo szumnych opinii o moralnej przemianie życia publicznego, o inspirującej do zgody pamięci o ofiarach, nastąpił powrót do normalności. Z jednej strony zdał egzamin ustrój państwa polskiego, które szybko potrafiło zapełnić próżnię powstałą po śmierci prezydenta i innych ważnych urzędników, z drugiej zaś emocje towarzyszące żałobie szybko wpisały się w konflikt, który przecież trwał jeszcze przed wydarzeniami z 10 kwietnia 2010 roku. Znów poczuliśmy się jak w domu, w którym wszystko jest przewidywalne i tak niezwykle naturalne. I choć spór o pochówek prezydenta na Wawelu czy afera wokół przeniesienia krzyża wydawały się wielu kolejnym przekroczeniem granic absurdu, to przecież cudownie wpisały się w zwykłą polską rzeczywistość polityczną.

Przed moimi oczami stoi jeszcze obraz, jaki widziałem w Krakowie w czasie pogrzebu Janusza Kurtyki, prezesa IPN. Jakże szokujący był widok zmierzającego przez rynek konduktu żałobnego przepychającego się przez stragany, ogródki piwne, budki z preclami i zagraniczne wycieczki. Pamięć o zmarłym i wola godnego odprowadzenia go do miejsca spoczynku funkcjonowały tu na równi z pragnieniem normalności i przywrócenia życiu dawnego ładu.

Wspomnienie tej sceny wspaniale pasuje do dzisiejszych obchodów rocznicy katastrofy. 10 kwietnia jest po prostu kolejną rocznicą w kalendarzu wydarzeń historycznych. Dziś już trudno wzniecić w sobie te same uczucia, które towarzyszyły nam rok temu. Nie ma już poczucia pustki i niepokoju o to, co przyniesie przyszłość. Już wiemy, że wszystko wróciło do normy i że znów jest takie samo, jak dawniej, choć może nieco wyrazistsze, bardziej emocjonalne, a czasem nawet śmieszniejsze. Nihil novi sub sole.

Redakcja: Roman Sidorski

Korekta: MT

reklama
Komentarze
o autorze
Sebastian Adamkiewicz
Publicysta portalu „Histmag.org”, doktor nauk humanistycznych, asystent w dziale historycznym Muzeum Tradycji Niepodległościowych w Łodzi, współpracownik Dziecięcego Uniwersytetu Ciekawej Historii współzałożyciel i członek zarządu Fundacji Nauk Humanistycznych. Zajmuje się badaniem dziejów staropolskiego parlamentaryzmu oraz kultury i życia elit politycznych w XVI wieku. Interesuje się również zagadnieniami związanymi z dydaktyką historii, miejscem „przeszłości” w życiu społecznym, kulturze i polityce oraz dziejami propagandy. Miłośnik literatury faktu, podróży i dobrego dominikańskiego kaznodziejstwa. Współpracuje - lub współpracował - z portalem onet.pl, czasdzieci.pl, novinka.pl, miesięcznikiem "Uważam Rze Historia".

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone