Nihil novi sub sole
Andrzej Lubieniecki, arianin i polski kronikarz, tak opisywał w swojej Poloneutychii atmosferę panującą w kraju przed śmiercią Zygmunta Augusta, ostatniego syna domu Jagiellonów: „kilka lat przed śmiercią królewską, gdzie jeno zjechało kilka ludzi duchownych, świeckich bądź to senatorów, bądź to szlachty, nawet kupców, nigdy nie chybiło, aby byli nie mieli o przyszłym interregnum mówić, a to z wielką bojaźnią i struchleniem”. Nie przypuszczałem, że też przyjdzie mi doświadczyć tego, o czym mowa w zacytowanych słowach.
W sobotę 10 kwietnia 2010 roku obudziłem się około 9:30. Sen przerwała mi sąsiadka, która wpadła do naszego domu, rozpaczając, że rozbił się prezydencki samolot i wszyscy zginęli. Pamiętam, jak moja mama pocieszała ją: „pani Wando, przecież samolot prezydenta nie może się tak po prostu rozbić”. Jak gdyby nad flotą powietrzną głowy państwa czuwała jakaś nadprzyrodzona siła, a osoba prezydenta miała niezwykły dar życia wiecznego.
Przekonanie mojej matki, jakkolwiek absurdalne, nie było w tych godzinach niczym wyjątkowym. Z niedowierzaniem patrzyłem w telewizor i obserwowałem kolejne wpisy na Facebooku. Jedne patetyczne, inne skromne acz wymowne, jeszcze inne podsumowujące całą sprawę zgrabnym przekleństwem – wyrazem zwyczajnej ludzkiej bezsilności wobec ogromu tragedii.
Słowo „niemożliwe” odmieniano na wszelkie znane sposoby. Chyba pierwszy raz w życiu widziałem przerażenie w oczach moich domowników, którzy z lekkim niepokojem pytali mnie, co teraz będzie. Obok szoku i poczucia żalu, pojawiły się zagubienie i niepokój.
Katastrofę smoleńską bardzo rzadko już dzisiaj rozpatruje się w kontekście poważnego zachwiania harmonii, w której żyliśmy do 9 kwietnia 2010. Z jednej strony pozbawiła nas ona wielu najważniejszych urzędników w państwie, z drugiej zaś zakłóciła naszą względnie stabilną codzienność. To krótkie bezkrólewie ujawniło, jak bardzo, mimo ciągłej kontestacji rzeczywistości, czujemy się zagubieni w przypadku poważnego jej zaburzenia.
W tamtym stałym układzie stronnictw i postaci były osoby, które kochaliśmy lub które wzbudzały w nas irytację, ale i takie, które były opinii publicznej obojętne lub wywoływały rubaszny śmiech. Każda ze znanych ofiar miała w społeczeństwie przypisaną funkcję, co nadawało rzeczywistości harmonię i sens. Każde nazwisko odczytane z listy pasażerów powodowało jedynie niedowierzanie i poczucie pustki – wrażenie, że w układance świata wyraźnie brakuje ważnych elementów. Istotą interregnum było to, że spowodowało poważną lukę w toczącym się leniwie, przewidywalnym życiu politycznym i społecznym.
Szok szybko minął. Mimo szumnych opinii o moralnej przemianie życia publicznego, o inspirującej do zgody pamięci o ofiarach, nastąpił powrót do normalności. Z jednej strony zdał egzamin ustrój państwa polskiego, które szybko potrafiło zapełnić próżnię powstałą po śmierci prezydenta i innych ważnych urzędników, z drugiej zaś emocje towarzyszące żałobie szybko wpisały się w konflikt, który przecież trwał jeszcze przed wydarzeniami z 10 kwietnia 2010 roku. Znów poczuliśmy się jak w domu, w którym wszystko jest przewidywalne i tak niezwykle naturalne. I choć spór o pochówek prezydenta na Wawelu czy afera wokół przeniesienia krzyża wydawały się wielu kolejnym przekroczeniem granic absurdu, to przecież cudownie wpisały się w zwykłą polską rzeczywistość polityczną.
Przed moimi oczami stoi jeszcze obraz, jaki widziałem w Krakowie w czasie pogrzebu Janusza Kurtyki, prezesa IPN. Jakże szokujący był widok zmierzającego przez rynek konduktu żałobnego przepychającego się przez stragany, ogródki piwne, budki z preclami i zagraniczne wycieczki. Pamięć o zmarłym i wola godnego odprowadzenia go do miejsca spoczynku funkcjonowały tu na równi z pragnieniem normalności i przywrócenia życiu dawnego ładu.
Wspomnienie tej sceny wspaniale pasuje do dzisiejszych obchodów rocznicy katastrofy. 10 kwietnia jest po prostu kolejną rocznicą w kalendarzu wydarzeń historycznych. Dziś już trudno wzniecić w sobie te same uczucia, które towarzyszyły nam rok temu. Nie ma już poczucia pustki i niepokoju o to, co przyniesie przyszłość. Już wiemy, że wszystko wróciło do normy i że znów jest takie samo, jak dawniej, choć może nieco wyrazistsze, bardziej emocjonalne, a czasem nawet śmieszniejsze. Nihil novi sub sole.
Redakcja: Roman Sidorski
Korekta: MT