Niezwykły mit zwycięstwa. Rozmowa z prof. dr. hab. Stanisławem Nicieją
Kamil Janicki: Jest Pan niekwestionowanym autorytetem, jeśli chodzi o Cmentarz Łyczakowski i Cmentarz Orląt we Lwowie. Wydał Pan szereg poświęconych lwowskiej metropolii książek i albumów, a także współtworzył dotyczące Cmentarza Łyczakowskiego filmy dokumentalne. Jak spogląda Pan na ten niezwykle bogaty dorobek z dzisiejszej perspektywy, gdy Cmentarz Orląt jest odbudowany, a stosunki polsko-ukraińskie nieporównanie lepsze, niż w epoce ZSRR?
Stanisław Nicieja: Mogę mówić na ten temat z perspektywy aż 30 lat, ponieważ moja pierwsza wizyta na Cmentarzu Łyczakowskim i na Cmentarzu Orląt miała miejsce w 1977 roku – w okresie szczytowej potęgi Związku Radzieckiego, kiedy nikt nie przewidywał, że to imperium może upaść. Cmentarz Orląt był wówczas zasypany gruzem, śmieciami, a w miejscu katakumb była lastrykarnia, gdzie wykonywano nagrobki. Cmentarz Łyczakowski też był w agonii, bo zarastał krzakami, chaszczami, był bardzo zniszczony. Dziesięć lat później udało mi się wydać książkę, która wyjaśniała, jak ważne jest to miejsce. Była pierwszą publikacją, która przełamała zmowę milczenia wokół tego miejsca. Można śmiało stwierdzić, że była to książka roku 1989. Ukazała się w fenomenalnym, jak na dzisiejsze warunki, nakładzie ćwierć miliona egzemplarzy, bo taki był wtedy głód wiedzy. To nie była zresztą książka o samym cmentarzu – nie pisałem o czaszkach, kościach, ale o prawdziwych ludziach, którzy tworzyli we Lwowie wielkie centrum polskiej kultury, polski uniwersytet, politechnikę, Ossolineum. Byli to bardzo różni ludzie, których połączyło jedno – miejsce spoczynku.
Ta książka zapoczątkowała falę zainteresowania Cmentarzem Łyczakowskim, a zarazem walkę o jego uratowanie i odbudowanie. Nie tylko Polacy, ale i Ukraińcy uświadomili sobie znaczenie tego miejsca. Ci drudzy zrozumieli, że jeśli stracą Cmentarz Łyczakowski, jeżeli go zetrą z powierzchni ziemi, to jednocześnie wykreślą coś, co jest magnesem przyciągającym do Lwowa turystów. Działo się to powoli, ale zaczęto odbudowywać Cmentarz Łyczakowski, ratować kolejne nagrobki. Następnie podjęto się także odbudowy Cmentarza Orląt.
Osoby spoza Lwowa niekiedy błędnie myślą, że Cmentarz Orląt to osobna nekropolia. Tymczasem jest to nieodłączna część Cmentarza Łyczakowskiego – znajdująca się na nim kwatera obrońców miasta. Dlatego nie można podejmować tematu Cmentarza Łyczakowskiego i jednocześnie nie pisać o Cmentarzu Orląt.
KJ: Do tematu Cmentarza Orląt wraca Pan po wielu latach, w formie obszernej publikacji książkowej. Jaki jest cel tej książki i czym różni się ona od poprzednich Pańskich prac na temat Cmentarza Orląt i Cmentarza Łyczakowskiego, wydawanych w latach 80. i 90.?
SN: „Lwowskie Orlęta” napisałem w 20 lat po swojej pierwszej książce na temat Cmentarza Łyczakowskiego. Pokazuję, co przez ten czas się zmieniło. Dzisiaj jest to kompletnie inne miejsce. Nie ma już śmietniska, o którym mówiłem, są czyste groby, odtworzone katakumby, kaplica Orląt. Oczywiście ten proces nie jest zakończony, należy jednak pamiętać jak bardzo był on trudny. O w sumie niewielki cmentarz stoczono prawdziwą wojnę polityczną – spór, w którego zażegnanie zaangażowały się głowy obydwu państw, Ukrainy i Polski. To było niebywałe, że cmentarz ten był na pierwszych stronach gazet, w głównych wydaniach dzienników telewizyjnych. To coś niebywałego, bo przecież cmentarzy wojskowych w Europie są tysiące – ten jednak stał się swoistym symbolem. W swojej książce piszę zresztą nie tylko o samym cmentarzu, ale też o tej jego niezwykłej magii, która sprawia, że jest on kojarzony przez każdego Polaka.
Cmentarz Orląt symbolizuje, że to polska młodzież obroniła Lwów – gdyby nie ona, miasto to po I wojnie światowej nie należałoby do Polski. Mówi się o „obronie Lwowa”, ale w zasadzie było to zwycięskie powstanie – jedno z niewielu w naszej historii. O co walczyli młodzi lwowianie? O swoje szkoły, place zabaw, domy, podwórka. Doskonale znali swoje miasto i dzięki temu byli w stanie pokonać dorosłego, ukraińskiego żołnierza, który z reguły był chłopem, a Lwów stanowił dla niego obce miejsce.
Tu chodzi o niezwykły mit, który można porównywać z mitem powstania warszawskiego – tyle, że tamten jest mitem klęski i wielkiego dramatu, tymczasem obrona Lwowa to mit zwycięstwa. Stąd wynika jego siła.
KJ: Dzisiaj historycy, a przede wszystkim popularyzatorzy historii starają się unikać pisania o martyrologii czy miejscach pamięci, często twierdząc, że tematy te nudzą czytelników. Pan tymczasem pisze o miejscu pamięci, punkcie w którym koncentruje się tak etos zwycięstwa jak i cierpienia setek ludzi i ich rodzin, w sposób niezwykle bliski i interesujący. Dla kogo właściwie jest ta książka? Czy kieruje ją Pan do młodych czytelników, czy do starszych? Do każdego, czy raczej do osób zaznajomionych z historią, poszukujących dotąd nieopisanych epizodów i nieznanych szczegółów wydarzeń?
SN: Jest ponadpokoleniowa. Ja nie uznaję podziału na młodych, starych, historyków czy amatorów. Mam wiele spotkań autorskich i często na sali są zarówno kilkunastolatkowie, jak i osoby w podeszłym wieku. Muszę mówić tak, by trafić do jednych i do drugich. Nie mogę raz mówić infantylnie, a raz bawić się w intelektualistę. Trzeba szukać sposobu narracji, który pozwoli dotrzeć do każdego. Wierzę, że ta książka jest napisana żywym językiem, ma barwę, ma rytm. Nie ma w niej suchych liczb i spisów informacji, ale prawdziwe emocje i autentyczne historie ludzi, którzy decydowali się ruszyć do walki i gotowi byli zginąć. Co ten człowiek myślał? Co nim kierowało? Jakie wiersze pisał? Nie są to zresztą wyłącznie historie młodych osób, ale też polskich generałów, takich jak generał Iwaszkiewicz, generał Thullie czy generał Rydygier – znany lepiej jako wybitny chirurg, pierwszy, który przeprowadził operację na otwartym żołądku. To właśnie on podczas walk o Lwów operował na Politechnice polskich chłopców, nierzadko ratując im życie.
W książce pokazuję też księży, którzy nie strzelali, ale byli na stanowiskach, pełnili posługę. Pokazuję wybitnego arcybiskupa ormiańskiego Teodora Teodorowicza. To zresztą tylko kilka przykładów. Na koniec podam jeszcze jeden – tym razem historii osoby nieznanej, a zarazem dramatu zwykłego człowieka. Po spotkaniu autorskim w Legnicy podeszła do mnie starsza pani, koło dziewięćdziesiątki. Mówi do mnie: „Proszę Pana, Pan napisał jedno zdanie o moim bracie, bo więcej nie mógł Pan o nim wiedzieć. A ja Panu powiem, jak to naprawdę było. To ja jestem winna jego śmierci”. Była to siostra Józefa Matyki, Ewa. Józek miał 14 lat, poszedł do oddziałów kapitana Abrahama, który walczył na Górze Stracenia. Chciał dołączyć do oddziału, ale dowódca się nie zgodził – straty były gigantyczne i wiedział, że dla chłopca byłaby to pewna śmierć. Był gotowy go przyjąć do kuchni, żeby strugał kartofle, ale i do tego wymagał kartki z pisemną zgodą ojca. Chłopak wiedział, że rodzice się nie zgodzą, bo przecież widzieli ile osób ginie i jaka jest sytuacja, poszedł więc do swojej starszej siostry. I ona opowiada mi w Legnicy, jak ją kusił, motał, obiecywał jej jakieś tam jabłka... I ona w końcu się zgodziła, napisała kartkę. Po trzech miesiącach okazało się, że Józek Matyka został ranny w brzuch podczas walk o uniwersytet. Konał, płakał, wołał swojej mamy... „Ja żyję 60 lat ze świadomością, że gdybym nie sfałszowała wtedy tego podpisu, to Józek by żył, nie poszedłby tam” – mówiła. To jedna z wielu historii prawdziwych, ludzkich dramatów i to właśnie o tych dramatach opowiadam w „Lwowskich Orlętach”.
Zobacz też
- Witold Szolginia – „Tamten Lwów”, tom 1, „Oblicze miasta”
- Witold Szolginia – „Tamten Lwów”, tom 2
- We Lwowie odsłonięto pomnik pomordowanych profesorów
- Pogoń Lwów – Cracovia Kraków po 103 latach
- Spacer po Cmentarzu Łyczakowskim
- Wywiady z innymi polskimi historykami
- Każdy ma własną pamięć – wywiad z prof. Andrzejem Paczkowskim
- Historia ma odpowiadać na pytania współczesności! – rozmowa z prof. dr. hab. Andrzejem Chwalbą