Niedzielnik historyczny (4): O tym, po co nam historia
Nie lubię czytać dyskusji o historii. Za każdym razem wydaje mi się, że dotyczą wszystkiego, tylko nie przeszłości. Widzę w nich szeroki wachlarz frustracji, a do tego balejaż z pychy i zacietrzewienia. Prawda – o ile taka w ogóle istnieje – mało kogo interesuje. Czasem wydaje się, że sama historia – jakkolwiek ją rozumieć – również nie ciekawi ludzi, którzy uwielbiają o niej rozmawiać. Dyskusje o przeszłości to najczęściej rozprawa ze współczesnością, przystrojona w szaty rozważań o czasach minionych, co ma nadać argumentom rangę oczywistości.
Nie lubię dyskusji o historii, bo każda z nich prędzej czy później zbacza w stronę czasów dzisiejszych. Brak dobrej infrastruktury drogowej zaczyna się tłumaczyć zapóźnieniem z czasów Mieszka I, a odpowiedzialność za powszechny bałagan i nadgorliwość w sprawach błahych, przy bylejakości w wielkich, spycha się na barki staropolskich sejmów i 123 lat niewoli. Rozmowy o historii można by jeszcze ścierpieć, gdyby dotyczyły mniej lub bardziej udolnych koncepcji historiozoficznych. Nie da się jednak przejść obok nich obojętnie, jeśli absolutnie każdy temat prędzej czy później zostaje sprowadzony do kwestii takich jak wyrywanie paznokci w katowniach UB, zemsta za Katyń czy podobieństwo postępowania współczesnych postaci do zbrodni Hitlera. Zadaniem historii nie jest tu tłumaczenie, wyjaśnianie czy opisywanie czegokolwiek, lecz zadawanie przeciwnikowi ciosów jak obuchem.
W tym kontekście „gadanie” zawodowych historyków przedstawiene jest jako dzielenie włosa na czworo i rozmywanie rzeczywistości, która musi być przecież prosta, pozbawiona odcieni, które zmuszają tylko do zbędnego myślenia. Historia zakładająca, że świat jest złożony, jest więc niepotrzebna, bo płynących z niej wniosków nie da się w żaden sposób zaszufladkować, ustawić w pozycji rekruta obcych wojsk, a potem zmiażdżyć mocą wielokrotnie powtarzanych argumentów.
Jeszcze częściej historię dostrzegam w o wiele przyjemniejszym z pozoru wcieleniu. W barwnych korowodach dzielnych rekonstruktorów, w pociesznych serialach goszczących na telewizyjnym ekranie, w filmach nawinie pragnących walczyć o Oskara, a także w książkach, których akcję chętnie przenosi się przeszłość. Ze smutkiem stwierdzam jednak, że i tutaj nie chodzi wcale o historię. Jest ona tylko pretekstem do płochej rozrywki, w ramach której nie trzeba przywiązywać żadnej uwagi do tego, jak to naprawdę było.
To, co dawne, ogląda się przyjemniej, bo cudnie pobudza naszą wyobraźnię, pozwala oderwać się od rzeczywistości i uciec do świata nieznanego, dającego wytchnienie. Lecz czy istotne jest, czy rycerze mają zbroje z odpowiedniej epoki, a film wiernie odtwarza wydarzenia sprzed wieków? Dla nikogo oprócz kilku fascynatów i zacietrzewionych hobbystów nie ma to zupełnie żadnego znaczenia. Nie o prawdę przecież tutaj chodzi, lecz o konwencję wchodzącą w historyczne buty.
Dla społeczeństwa historia w istocie nie ma więc wielkiego znaczenia. Kołacze się gdzieś pomiędzy zabawą a walką buldogów, rozrywana i masakrowana przez pseudoznawców, którzy odzierają ją ze wszystkiego, co jest w niej piękne. Przeszłość staje się spektaklem, którego scenariusz uzależniony jest od widowni, która chce go oglądać. Najmniej chodzi tu o to wszystko, w co historycy naiwnie chcą wierzyć, bo nasza historia nikogo już nie interesuje.
Zobacz też
- Niedzielnik historyczny (1): O umiejętności liczenia;
- Niedzielnik historyczny (2): O tym, dlaczego nie lubimy historii;
- Niedzielnik historyczny (3): O prawdzie i kłamstwie.
Redakcja: Roman Sidorski
Przypominamy, że teksty publicystyczne publikowane w naszym serwisie zawierają osobiste opinie naszych redaktorów i współpracowników. Nie przedstawiają one oficjalnego stanowiska redakcji „Histmag.org”.