Niedzielnik Adamkiewicza: Sakrament święconki
Nie ma chyba bardziej łączącego nasz podzielony naród zwyczaju. Może mogłaby się z nim równać jedynie kolacja wigilijna z całym jej kulinarnym rytuałem. Ale przecież i ona potrafi dzielić. Wigilijni ortodoksi spierają się z modernistami o zasadność podawania karpia (ci drudzy przebiegle przypominają komunistyczne proweniencje tej śmierdzącej mułem ryby), frakcja czerwonego barszczu dzielnie odpiera zakusy stronnictwa grzybowej zupy, wszystkich zaś próbują pogodzić godzinami lepione pierogi.
Z koszyczkiem wielkanocnym jest nieco inaczej. Jego pojemność jest zbyt mała, aby nazbyt puszczać wodze fantazji. Jej cechą jest uniwersalność, niechętnie patrząca na epatowanie indywidualizmem. Jest na niego miejsce w przystrojeniu (choć i tu nie uciekniemy przed standardem), splocie wstążek, czy hafcie serwetek, ale w ukoszykowanym menu nie ma go prawie wcale. Zdobione jajka, biała kiełbasa, wędlina, słodkie ciasto, sól, chrzan, chlebek, są symbolem polskiego rogu obfitości. I może tylko dwie rzeczy mogą stać się źródłem sporu – żegnać się gdy ksiądz błogosławi jajeczka (utożsamiając się z ich formą i substancją), czy nie, oraz kiedy przysiąść do jej zjadania. Sama święconka pozostaje świętością.
Świętością ogromną, skoro potrafi do świątyń przygnać nawet największych sceptyków. Według badań w obrzędzie święcenia uczestniczy niemal 95% polskiego społeczeństwa. Dla niektórych to jedyny moment, kiedy przekraczają mury kościoła, skazując się na wejście do nierozpoznanej przestrzeni. Poznać ich można po nadgorliwości w wykonywaniu znaku krzyża albo tendencji do stania w tylnych rzędach. Był taki epizod w moim życiu, kiedy patrzyłem na nich z dużą dozą politowania, ostentacyjnie kiwając głową w akcie dezaprobaty.
Było tak mniej więcej do momentu, kiedy kilka lat temu spędziłem Święta u rodziny w Irlandii. Tam święcenie pokarmów jest tradycją obcą, przywiezioną wraz z napływem słowiańskiej emigracji. O skali migracyjnego tsunami świadczyć może fakt, że w niektórych diecezjach zdecydowano się włączyć zwyczaj święconek do świątecznej celebracji. Dla Polaków mieszkających na Zielonych Wyspach jest doświadczeniem tożsamościowym, pozwalającym odnaleźć fragment siebie na ziemi, gdzie zamieszkali szukając szczęścia i jeszcze raz pieniędzy.
Spojrzałem wówczas na zwyczaj koszyczka zupełnie innym okiem. Jak się okazało, był on bliższy istocie obyczaju, który pozwala pogodzić wejście w przestrzeń sakralną z religijnym sceptycyzmem. Mieści się w tym spojrzeniu zarówno refleksja nad oderwaną od przeżyć duchowych, acz nasączoną dewocją, polską kulturą, jest myśl nad potęgą zwyczaju i doświadczeniem wspólnotowym. Przede wszystkim skłania jednak do zaciekawienia skąd święcenie pokarmów w ogóle się wzięło.
Święconka – podobnie jak wiele zwyczajów świątecznych – swoje źródła ma w czasach pogańskich. Oczywiście przez wieki jej znaczenie nabrało religijnego charakteru, choć w źródłach spotkać można narzekania pobożnych duchownych na zbyt wielką wagę, jaką lud boży do niej przywiązuje. W 1733 roku biskup płocki Andrzej Stanisław Załuski w liście do księży pisał:
„Upowszechnił się zwyczaj święcenia pokarmów w Wielką Sobotę po domach osób świeckich, który, aczkolwiek sam w sobie pobożny i chwalebny, dla nadużyć jednak cierpiany być nie może. Proboszczowie w dniu tym po złożeniu Chrystusa Pana w grobie zamiast poświęcić ogień i wodę, słuchać spowiedzi itp., wszystko to opuściwszy biegają po wsiach i domach i często ledwie zdążą na jutrznię, a niekiedy niezdolni są nawet do odprawienia Mszy św. ze zgorszeniem ludu i zniewagą stanu duchownego.”
Skąd zatem ten odwieczny pociąg do święconek? Bierze się on z pewnością z niezbywalnego połączenia duchowego znaczenia świątecznych celebracji z pierwotną adoracją natury. Tym samym Święta Wielkanocne mieszają z dostrzegalnym gołym okiem odradzaniem się natury. Zimowe ciemności odgania jasność dnia, przychodzi czas obfitości i pełni życia. Dla naszych przodków miało to niezwykłe znaczenie. Zmęczeni niedostatkiem jedzenia i jednorodnością widoku za oknem, witali porę roku, która dawała nadzieję. Ziemia znów rodziła, wypełniając i tak ubogie stoły. Mówiono nawet, że kto przeżyje marzec, najpewniej przeżyje już cały rok.
W tym dotkliwym niedostatku świąteczne obżarstwo było celebracją jedzenia jako czegoś nieuchwytnego, czasowego i niepewnego. Klęski głodu były doświadczeniem niemal powszechnym, omijającym może jedynie najbogatsze domu. Nie jest to przy tym zjawisko oddalone w historii. Uniwersalny dostęp do żywności, a wręcz poczucie nadmiaru, ma stosunkowo młode korzenie, a w potoku braków jest zaledwie wąskim strumieniem.
Jedzenie otoczone zatem było nimbem świętości, może dlatego dopatrywano się w nim tylu religijnych znaczeń i symboli, sakralizowano, oddawano cześć, a czasem wręcz faworyzowano stawiając wyżej niż duchowe przeżycia. Święconka wprost wypływa z tej tęsknoty za sytością i szacunku do tego co można było spożyć. Dziś oczywiście – kiedy nawet epidemia nie jest w stanie powstrzymać fali konsumpcji – symbolikę tą odczytać jest dużo trudniej. A może warto, budząc w sobie świadomość, że nasz pełny stół i poczucie świątecznego przejedzenia w historii świata jest jedynie krótkim epizodem, który w każdej chwili może się zakończyć, przywracając istotę rzeczy?
Artykuły publicystyczne w naszym serwisie zawierają osobiste opinie naszych redaktorów i publicystów. Nie przedstawiają one oficjalnego stanowiska redakcji „Histmag.org”. Masz inne zdanie i chcesz się nim podzielić na łamach „Histmag.org”? Wyślij swój tekst na: [email protected]. Na każdy pomysł odpowiemy.