Niedzielnik Adamkiewicza: Powinność artysty
„Wesele” Wyspiańskiego to najbardziej znanego dzieło tego wyjątkowego twórcy. Jak jednak układało się życie tego młodopolskiego artysty?
16 marca 1901 roku w Teatrze Miejskim w Krakowie (dziś Teatr im. Juliusza Słowackiego) odbyła się premiera dramatu „Wesele” Stanisława Wyspiańskiego.
Choć ówczesny dyrektor sceny, Józef Kotarbiński, nie wierzył w sukces „sztuki kostiumowej o wódce i przyjęciu”, do gmachu przy placu św. Ducha waliły tłumy. Szczątki informacji, jakie przeciekały z prób, tworzyły obraz dzieła plotkarskiego i prześmiewczo demaskującego kulisy życia mieszczańskiej elity. Tyle wystarczyło by w konserwatywnym Krakowie zapewnić frekwencję.
Wbrew obawom Kotarbińskiego, przedstawienie co chwilę przerywały owacje. Tylko niektórzy – zwłaszcza ci, którzy trafnie odczytali pierwowzory postaci – z trudem przykrywali trawiącą ich cholerę radosną maską. Temu, co się działo na widowni i na scenie uważnie przyglądać miał się sam Wyspiański. Długo stał zahipnotyzowany. Z każdą minutą stawał się coraz bledszy. Wreszcie usiadł, schował głowę w ręce i ciężko westchnął. Jego reakcja zupełnie nie przystawała do entuzjazmu widzów. Na pytanie o powody swojego załamania, odpowiedzieć miał: „Ja im pluję w twarz, a oni biją mi brawo”.
Kanon polskiej literatury, nawet tej konstytutywnej dla naszej tożsamości, nie jest złożony z samych panegiryków. Jego celem nie jest poprawianie humoru czy podbijanie bębenka. Składa się niejednokrotnie z utworów obrazoburczych, z chirurgiczną precyzją obnażających ciemniejsze zaułki naszego jestestwa. Osobliwe wydaje się więc to, że gdy przychodzi do ich lektury dziś – w czasach ze szkła i plastiku – ten obraźliwy rys jest tak słabo dostrzegalny, że treści narodowych lektur ulega sakralizacji do tego stopnia, że nawet najbardziej surowe karcenie odbierane jest jak hymn pochwalny. Być może wynika to z chęci idealizowania przeszłości, a może w obawie przed tym, aby przyznać, że to, co boleśnie dotyka, bywa wartościowsze od cukierkowatego peanu.
Historia polskiej literatury to korowód obrazoburców. Od Reja przez Krasickiego, Mickiewicza, Słowackiego, Prusa i Reymonta, Żeromskiego, Tuwima, Gombrowicza, na Lemie czy Sapkowskim skończywszy - cięgnie się nieznośna, choć nie zawsze zauważalna, parada prześmiewców, którzy z lubością przebijali balon dobrego samopoczucia. Bo czy obrazoburczy nie jest „Pan Tadeusz”, który surowo rozprawia się z fundamentami staropolskiego myślenia o świecie? Czy nie są nim „Chłopi”, którzy pod płaszczem sielankowego obrazu wsi przemycają pytania o etyczny wymiar fasadowego konserwatyzmu obyczajowego? Wreszcie wspomniane wcześniej „Wesele” jest chyba najbardziej surową oceną historii i współczesności, do dziś zresztą piekielnie aktualną.
Wśród głosów krytycznych, które pojawiły się po przyznaniu Oldze Tokarczuk literackiej nagrody Nobla, dominowały najczęściej te przypominające jej wypowiedź, której udzieliła swego czasu Telewizji Polskiej. Komentując treść „Ksiąg Jakubowych” powiedziała: „Robiliśmy rzeczy straszne jako kolonizatorzy, większość narodowa, która tłumiła mniejszość, jako właściciele niewolników czy mordercy Żydów”. Sama treść „Ksiąg...” jest mniej radykalna od wspomnianego komentarza, ale daleka jest od ukazywania dawnej Rzeczpospolitej jako państwa wzorowego współistnienia narodów i wyznań, jak przyzwyczailiśmy się ją traktować. Słowa Tokarczuk nie są jedynie bajdurzeniem literatki, ale dosadnym odwzorowaniem tego nad czym współczesna nauka podejmuje refleksje.
Nie da się bowiem zaprzeczyć, że pomiędzy XVI a XVIII wiekiem na ziemiach Rzeczpospolitej dochodziło do kulturowej ekspansji polskiego żywiołu, czego dowodem była polonizacja i katolicyzacja ruskich elit. Dyskusyjne może być przedstawianie pańszczyzny jako nieszkodliwej sielanki, którą można by utrzymać do dziś dnia, albo kwestionowanie istnienia choćby zwyczajowego antysemityzmu.
Teoretycznie można oczywiście temu zaprzeczać, uciekając od dyskusji w imię dobrego samopoczucia. Tyle, że zubaża się tym samym wiedzę o nas samych, o fundamentach naszej tożsamości i ścieżkach kształtowania się naszego narodu. Nawet jeśli zdanie Tokarczuk należałoby historycznie zakwestionować, to już samo podjęcie próby jego falsyfikacji okazać się może bardzo cenne.
Artysta nie ma bowiem jedynie umilać nam czasu wprowadzając w błogi nastrój. Musi pełnić rolę gryzącego sumienia nawet jeśli jego oceny wydają się być zbyt surowe. Bezkrytyczni klakierzy służą tylko temu by robić z nas wypchane kukły, które radośnie zmierzają do samozagłady.
Artykuły publicystyczne w naszym serwisie zawierają osobiste opinie naszych redaktorów i publicystów. Nie przedstawiają one oficjalnego stanowiska redakcji „Histmag.org”. Masz inne zdanie i chcesz się nim podzielić na łamach „Histmag.org”? Wyślij swój tekst na: [email protected]. Na każdy pomysł odpowiemy.