Niedzielnik Adamkiewicza: Historia w czasach zarazy
Mówiąc „historia”, często myślimy, że to coś, co już minęło i nigdy nie powróci, a jeśli wróci to jako farsa. Faktycznie, szukanie historycznych analogii bywa często zabawnym błądzeniem i fałszywym łączniem niepołączalnych kropek. Często jednak to fascynujące przeglądanie się w lustrze, uzmysławiające niezmienność ludzkich emocji i postaw. Tak jest w czasie zarazy, która tak niespodziewanie spadła na nasze głowy. To, co historyczne zyskuje w niej nowy wymiar, a co archaiczne i nieożywione rewitalizuje się na naszych oczach. Odkryłem to przypominając sobie starą chrześcijańską pieśń zwaną Trisagionem.
Trisagion w pierwotnie był pieśnią wychwalającą wielkość Boga i Trójcy Przenajświętszej. W polskiej wersji zawiera suplikację, czyli pieśń błagalną proszącą o zachowanie od powietrza, głodu, ognia, wojny i nagłej, niespodziewanej śmierci. Gdy dziś patrzę na opustoszałe ulice, na ludzi którzy robią zapasy z lekką nerwowością i chęcią jak najszybszego powrotu do domu, to lepiej rozumiem ten strach naszych przodków przed „powietrzem”.
„Powietrze” to wszak nic innego jak zaraza, epidemia. Jest istotnie coś niepokojącego w powietrzu. Niby takie samo, a inne. Jakby gęstsze, niepokojące, ciche, wrogie. Nasi przodkowie odczuwali to jeszcze mocniej. Do momentu odkrycia wirusów jako przyczyny chorób zakaźnych, epidemie tłumaczono tym, że powietrze wypełnia jad, który zatruwa kolejne osoby. Wierzono, że nad miejscem skażonym unosi się niewidzialna powłoka zawierająca złowrogie cząsteczki, które spadają na wybrańców. Zauważano co prawda, że częściej dotyka ludzi w większych skupiskach, że zarażają się bliscy, że ważnym elementem w walce z zarazą jest izolacja chorych, ale bez zgłębienia tajników wirusologii, winę zrzucano na zatrute powietrze.
Oskarżenie na powietrze wypełniało oczywiście lukę w wiedzy, ale było także swoistym alibi. W bezosobowym „powietrzu” zaklinano brak zaufania do drugiego człowieka, strach przed kontaktem, obawę przed zarażeniem, a jednocześnie oddawano poczucie wspólnej tragedii, która nie do końca pozwała zrzucić winę na innego. Oczywiście winowajcę czasem starano się skonkretyzować. Wtedy – obok powietrza – stawał się nim obcy, którego inność, odmienność, miała być praprzyczyną pojawiającej się zarazy. Był to więc niekiedy asumpt do pogromów, wyrzucania z miasta, grabieży tłumaczonych pragnieniem przywrócenia moralnego ładu, który obcy miał naruszyć.
Powietrze, głód, ogień, wojna, niespodziewana śmierć. Mijają setki lat, gdy ktoś to napisał, ułożył, w jednym zdaniu streszczając cały ludzki strach. Nie był to jedynie skrót. W przeszłości wszystkie te trwogi wzajemnie się ze sobą łączyły i przenikały. Zarazy często wybuchały na terenach objętych działaniami wojennymi, towarzyszył im jednocześnie głód, bieda i śmierć, która niespodziewanie przychodziła nie wiadomo skąd. Obok kataklizmu epidemii na kartach źródeł czytać można też o pożarach, niekiedy będących następstwem prób samosądów. Skondensowane zło utrwalone zostało w jednym wersie, przypominając o tym co dla przodków było doświadczeniem krańcowym. Ówczesne epidemie nie skutkowały przecież niewielkim procentem zgonów. Wielka zaraza na ziemiach polskich z początków XVIII wieku, w samej Warszawie pochłonąć miała 30 tys. mieszkańców. Przeżyło zaledwie 9 tys. Dotykały też ludność dużo częściej, dziesiątkując kolejne pokolenia i pozwalając przetrwać najsilniejszym, którzy w porę uchronili się przed morowym powietrzem.
I tak do dziś dnia, w świecie komputerów, technologii, wiedzy - powietrze, głód, ogień, wojna i niespodziewana śmierć paraliżują rodzaj ludzki. Bo, choć najpewniej epidemia koronawirusa nie pozbawi życia tylu istnień, co zarazy z minionych wieków, to jest widocznym wyłomem w codzienności, paradoksalnie podobnym do tego, który przerywał życie w przeszłości. Wtedy także – wbrew głoszonym dziś niekiedy tezom – zamykano kościoły liturgie przenosząc w alternatywne miejsca. W Grodnie w 1707 roku kaplicą stał się opuszczony budynek apteki. Nie wpuszczano do niego wiernych, lecz odprawiano samą Mszę. Wierni stali zaś poza budynkiem, wsłuchując się w jej treść. Zarazy były także przyczyną plajt, bankructw, destabilizowały gospodarkę, przerywały pracę szkół i uczelni. Tworzyły przeklęty czas, wyrywając z codzienności.
Dziś w pewnym sensie dotknąć możemy historii, dostrzegając te same mechanizmy, które formowały naszych przodków. Ten sam strach, obawę, poczucie końca świata, niepewność jutra, brak zaufania. Nie zmieni tego żadna technologia, która oplotła współczesność. Co prawda może ona umilić nam czas przeżywania kwarantanny, emocji jednak nie zmieni, a wielka piątka naszego strachu pozostanie nie naruszona. „Powietrze” z suplikacji nie jest więc jakąś zastałością, archaizmem. Jest czymś co tkwi w nas od wieków i na wieki pozostanie.