Niedzielnik Adamkiewicza: Czapeczka z bykiem
Spośród „starożytnych artefaktów” mojej młodości, które kiedyś znalazłem w mieszkaniu u moich rodziców była czapeczka z bykiem. Oczywiście nie chodzi tu o jakiegoś przypadkowego krowiego samca. Emblemat nie brał się z jakiejś ekstrawertycznej fascynacji wołowiną czy hodowlą zwierząt. Nie był też przejawem pierwotnych zainteresowań weterynarią. Nic z tych rzeczy. To był TEN byk. Czerwony, lekko wkurzony, plastycznie wymuskany, spoglądający swoimi przenikliwymi oczkami. Napis Chicago Bulls zdradzał pragnienie identyfikacji z koszykarską drużyną znad jeziora Michigan. Była to potrzeba dziwna o tyle, że z amerykańskim miastem łączyło mnie tyle co nic. Żadnej rodziny zamieszkującej Jackowo, żadnego przodka budującego Sears Tower czy ściągającego azbest. Mam nawet przekonanie graniczące z pewnością, że kiedy pierwszy raz zakładałem ją na głowę to nie wiedziałem gdzie w ogóle jest Chicago, no może oprócz ogólnej orientacji, że gdzieś w północnej części Stanów Zjednoczonych.
Byków w latach 90-tych po prostu nie można było nie lubić. Były niepokonaną drużyną herosów, zbiorem indywidualności z górującym nad wszystkimi i latającym nad wszystkim Michaelem Jordanem. Zwycięzców kocha się zawsze. Co prawda na podwórku byli też koledzy, którzy przekornie próbowali swoje emocje angażować w innych rejonach Ameryki, ale i tak koniec końców uznać musieli hegemonię zespołu z United Center. Piszę o kolegach, bo zainteresowanie NBA nie było jedynie osobliwym hobby porównywalnym z ekscytacją piłkarską ligą Wysp Owczych albo pragnieniem budowy polskiego imperium curlingu. Było szaleństwem zbiorowym, obejmującym niemal całe pokolenie dzisiejszych 30 i 40-latków. O skali koszykarskiej histerii świadczyć może fakt, że familijny film „Kosmiczny mecz” w Polsce był w 1997 jednym z najchętniej oglądanych na kinowych ekranach. Drużynę uwielbianego przez dzieci królika Bugsa, wspieraną przez wspomnianego Michaela Jordana, w starciu ze złowrogimi kosmitami obejrzało ponad 1,5 mln widzów. Dość powiedzieć, że produkcja ustąpiła wówczas jedynie „Kilerowi” Juliusza Machulskiego. Na tle innych państw wynik ten był zaskakująco udany.
Inaczej być nie mogło. Miłość do NBA była doświadczeniem dla lat 90-tych w Polsce archetypicznym rozlewającym się daleko poza prostą fascynację sportem. Wiele dziewiarskich minipotęg nad Wisłą i Odrą urosło na masowej produkcji koszulek, czapeczek i spodenek z bykami, szerszeniami, rakietami, płomieniami i innymi emblematami koszykarskich drużyn rodem z USA. Ich wytwarzaniu towarzyszyło oczywiście równie tożsame z okresem transformacji swobodne podejście do praw autorskich i majątkowych. Gdyby prawnicy zza oceanu chcieliby wydrenować polski rynek, mogliby przeżywać tu niekończące się żniwa, tropiąc tanie podróbki koszykarskich gadżetów, które naiwnie próbowano uwiarygadniać metkami z łatwo spieralnym logo NBA. Niezależnie od jakości schodziły na pniu, ciesząc zarówno nowych właścicieli, jak i tych spod których ręki wyszły.
Skąd ten pokoleniowy szał? Amerykańska liga koszykówki była totemem wyznaczającym granice cywilizacji zachodniej. Stała na półce zaraz obok pierwszych hamburgerów z Mc'Donalda, syku CocaColi i posmaku Pepsi. Jednym słowem była obok tego wszystkiego co musiało powstać, abyśmy kulturowo i przestrzennie umiejscowili się po drugiej stronie mentalnej Żelaznej Kurtyny. Transformacja ustrojowo-gospodarcza zmieniająca PRL w III RP była czymś więcej niż wprowadzeniem demokratycznych reguł wyboru i wolnego – początkowo zdziczałego – rynku. Była przelaniem na Europę Środkowo-Wschodnią tych mód i wzorców, które świat euroatlantycki wypracował w okresie powojennym, z całą jego warstwą symboliczną. Był to proces naturalny, nieobcy historii. Żółta literka M, Walentynki, bąbelki słodkich napojów chłodzących były jak barokowe świątynie stawiane w środku meksykańskiego puebla czy nazywanie miasteczek zakładanych przez kolonizatorów imionami przenoszonymi z Europy. Wszystko po to, aby ludzie Zachodu czuli się u nas dobrze i abyśmy my mieli poczucie przynależności do Zachodu.
NBA było takim produktem z innego świata. Obudowana komercyjnym sznytem, świecidełkami, zarabiającymi miliony gwiazdami, była czymś, co streszczało ambicje Polaków i ich pogoń za amerykańskim idealnością, czymś co zza oceanu było doskonałe, kuszące, magiczne. Koszykówka jednocześnie była najbardziej strawna z tego co rozrywkowo-sportowa machina rodem z USA stworzyła. Kosze były przecież w szkolnych halach. Kształt piłki nie był obcy. W przeciwieństwie do baseballa, czy futbolu amerykańskiego, Polacy nie musieli się jej uczyć od podstaw. Chwyciła zatem od razu, choć jej początki były przaśne.
Na ekranach polskich telewizorów pojawiać się zaczęła pod koniec lat 80-tych w formie krótkich wstawek w wiadomościach sportowych. Pierwszy mecz NBA we fragmentach pokazano na kilka dni przed Wigilią 1990 roku. Spotkania przesyłano na kasetach VHS, a w Polsce montowano, wycinając dłużyzny i opatrując komentarzem Włodzimierza Szaranowicza i Ryszarda Łabędzia. Znawcy koszykówki po latach wspominają, że było pełen drobnych wpadek i błędów. Jednak z samego przebiegu transmisji trudno się było domyśleć zasad na jakich funkcjonuje NBA. W zasadzie należałoby mówić o retransmisjach, bo spotkania przychodziły nawet z kilkutygodniowym opóźnieniem. Z czasem oczywiście wiadomości ze świata NBA były coraz bardziej aktualne i profesjonalniej przygotowane. Polski świat oszalał pobudzany kultowym już okrzykiem: „Hej, hej tu NBA”! Kosze pojawiły się na podwórkach, nastolatkowie tworzyli amatorskie drużyny, nieudolnie próbując kopiować swoich idoli.
Dziś po tej fascynacji zostało już niewiele. Pokolenie, które grę w piłkę przegryzało meczykiem w kosza nie przełożyło swojej pasji na konkretne efekty sportowe, choć może bez tej fali nie byłoby Marcina Gortata i jego kariery. Dziś NBAmania pozostaje wspaniałym wspomnieniem, asumptem do sentymentalnej podróży w przeszłość i opowieści o tym na czym wyrastała współczesna Polska.
Artykuły publicystyczne w naszym serwisie zawierają osobiste opinie naszych redaktorów i publicystów. Nie przedstawiają one oficjalnego stanowiska redakcji „Histmag.org”. Masz inne zdanie i chcesz się nim podzielić na łamach „Histmag.org”? Wyślij swój tekst na: [email protected]. Na każdy pomysł odpowiemy.