Niedzielnik Adamkiewicza: Aż do wynalezienia szczepionki
Dwa lata – tyle czekać mamy na wynalezienie szczepionki, która rozerwie kajdany i przywróci nam pogrzebaną na początku marca 2020 roku normalność. Tak przynajmniej twierdzi minister zdrowia Łukasz Szumowski. Dar profetyczny może oczywiście okazać się złudny, bo nadzieje związane z rychłym opracowaniem skutecznych leków na nowe choroby pojawiają się wprost proporcjonalnie z zawodem, że pomimo rozwoju nauki i techniki wobec niemocy ludzkich pozostajemy bezradni. „Dwa lata” brzmią w ustach polityka raczej jak starożytno-średniowieczne stutysięczne armie, które oczywiście tak liczne nie były, ale opisujący je kronikarze starali się po prostu określić ich ogrom. Wiedzieli jednocześnie, że napisanie o „ogromnej armii” wyobraźni mówi dużo mniej niż zmyślone „sto tysięcy”. Być może zatem „dwa lata” to nie jest precyzyjne umiejscowienie w czasie i przestrzeni, ale zakamuflowane „długo”, na które już dziś musimy się przygotować.
Byłaby to jednak interpretacja optymistyczna, bo głęboko wierząca w to, że istnieje jakiś punkt dojścia w naszym pokornym czekaniu. Jeszcze kilka tygodni temu eksperci wirusolodzy przestrzegali, że wynalezienie szczepionki nie jest ugotowaniem zupy, ale żmudnym procesem bez gwarancji powodzenia. Niezliczone zespoły badawcze zmagają się przecież do dnia dzisiejszego ze skonstruowaniem bezpiecznego szczepienia chroniącego przed HIV czy spokrewnionym z obecnym koronawirsem bakcylem powodującym SARS, który zagroził światu na przełomie 2002 i 2003 roku. Czekanie na szczepionkę może być zatem czekaniem na Godota, cudotwórcę, który nie nadchodzi, a i najpewniej nigdy nie nadejdzie.
Takie złudne oczekiwanie jest historii języka doskonale znane. Żyjemy w świecie prokrastynatów, którzy w odkładaniu, przekładaniu, wieszczeniu rychłego osiągnięcia celu przy świadomości jego nieosiągalności, są arcymistrzami. Dość nieśmiało przyznaję się do bycia jednym z nich. Dla mnie wymyślono deadline'y, które z pełną świadomością łamię, próbując okiełznać nieznośną dojutrkowość. Mam przy tym poczucie, że jestem częścią grupy nietuzinkowej. Prokrastynatami byli ponoć zarówno Albert Einstein, jak i Winston Churchill, a nie przeszkadzało im to zapisać się w dziejach ludzkości. Marne to pocieszenie, bowiem właśnie dla takich nas ludzkość wymyślić musiała określenia wskazujące na to, że efektów czyjejś pracy można się po prostu nie doczekać. Oczywiście beznadziejne oczekiwanie nie musi wynikać z prokrastynacji, ale być efektem politycznej gry albo prozaicznej niemożności, do której trudno się przyznać. Powodów do tego, aby nie stało się coś co stać się miało jest naprawdę wiele.
Największą karierę wśród określeń studzących nasze nadzieje zyskało rzymskie powiedzenie o odkładaniu „ad Kalendas Graecas”, czyli do nieistniejącej miary czasu. Leczący greckie kompleksy Rzymianie doskonale wiedzieli, że ich starsi bracia w kulturze nie używają kalend jako odnośnika w podziale miesiąca oznaczającego jego początek. Czekanie do greckie kalendy było więc z samej natury bezsensowne. Kąśliwe powiedzonko miało jeszcze jeden podtekst. Kalendy były w zwyczaju rzymskim czasem spłaty długów i regulacji finansowych zaległości. Oktawian August miał podobno wspominać o greckich kalendach gdy już tracił nadzieje na odzyskanie pożyczonych kwot. Odsuwanie czegoś „ad Kalendas Graecas” było zatem tworzeniem złudnej perspektywy, z której złudności wszyscy doskonale zdawali sobie sprawę.
Podobne powiedzonka funkcjonowały także w języku polskim. Jeśli zatem mazowiecki chłop nie chciał zwrócić długu, to odkładał spłatę na „święte nigdy” albo bardziej swojskie „świnte nigdy”. Była to formuła skrócona od całego katalogu frazeologicznego określającego czasowy niebyt. Coś mogło się np. wydarzyć „na świętego Jury, kiedy będą w niebie dziury”, bądź też „na święty Fryc, kiedy będą owce strzydz”. W innej wersji na świętego Fryca strzyżono także kozy. Niezależnie od obiektu postrzyżyn wiadomo było, że oznacza to tyle co „nigdy”.
Podobne znaczenie miało powiedzenie o słaniu czegoś na Berdyczów. Oznaczało co prawda chęć zerwania kontaktów, ale używano go także do określenia nieosiągalności kogoś lub czegoś. Dlaczego Berdyczów miał szczęście zostać staropolskim trójkątem bermudzkim? Władysław Kopaliński próbował wyjaśniać, że wiązało się to z niezbyt dobrze działającą kresową pocztą narażoną na gubienie korespondencji. Pisanie na Berdyczów miało być gwarancją tego, że list nie dojdzie z powodu pocztowego bałaganu. Interpretacja ta niekoniecznie zgadzała się z badaniami historyków. Berdyczów w XVIII wieku pełnił bowiem rolę ważnego ośrodka handlowego, w którym krzyżowały się szlaki wiodące na rynki tureckie. Kupcy przybywający do Rzeczpospolitej i wiozący drogocenne produkty z południa Europy i azjatyckiego Bliskiego Wschodu w Berdyczowie z pewnością musieli się zatrzymać. Było to miasteczko na tyle atrakcyjne, że polscy możni chcąc kupić towar szczególnie pożądany, wysyłali umyślnych właśnie do Berdyczowa, gdzie jeszcze była szansa aby go otrzymać. Być może w tym ukraińskim mieście funkcjonowała zatem kupiecka skrzynka pocztowa. O ile kupca obieżyświata trudno było złapać, o tyle wiadomo było, że w Berdyczowie znajdzie się on na pewno. Oczywiście kultura skłonna do przekręcania pierwotnych znaczeń poradziła sobie i z tym, utrwalając status Berdyczowa jako otchłani niebytu.
Z polską historią wiążą się jeszcze panteony „dojutrków” blisko spokrewnionych z rzymskimi „cunctatorami”, czyli osobami, które zwlekają i przekładają jakieś czynności w nieskończoność. Dojutrkowość bywała kojarzona ze wspomnianą wcześniej prokrastynacją czy wręcz lenistwem. Oskarżano o nią np. Zygumnta Augusta, który obietnic złożył w swoim życiu więcej niż zakupił arrasów. Nie można wykluczyć, że nasz władca był prokrastynatą, ale wydaje się, że – poznawszy polski system polityczny – z przekładania spraw zrobił doskonałe narzędzie wykorzystywane do sporów politycznych. Król zwodził, zapewniał, zapadał na zdrowiu, usypiał, opuszczał obrady w teatralnym geście, narzekał na bóle brzucha bądź głowy, aby wreszcie wymuszać na zmęczonych przeciągającymi się obradami posłach przyjęcie rozwiązań, które narodziły się w jego monarszej głowie, albo sprawy niewygodne odłożyć... „na święte nigdy”. Więcej było zatem w tym kunktatora, wodza który unika bitwy by zmęczyć przeciwnika i dopaść go w odpowiednim momencie, niż prokastynaty. Potomnośc zapamiętała to jako wadę, choć politycznie przynosiła mu wiele korzyści.
Żywię oczywiście nadzieję, że „do wynalezienia szczepionki” nie będzie nowym „ad Kalendas Graecas”, ani „świętym nigdy”, choć wiele wskazuje, że minister wypowiadając te słowa odsyła nas na Berdyczów, dając perspektywę niewyobrażalną. A nam pozostaje jedynie czekać, mając nadzieje, że nasze oczekiwanie zostanie wreszcie nagrodzone. Nie ma przecież nic gorszego niż czuwanie, którego końcem jest bezkresne pustkowie.
Artykuły publicystyczne w naszym serwisie zawierają osobiste opinie naszych redaktorów i publicystów. Nie przedstawiają one oficjalnego stanowiska redakcji „Histmag.org”. Masz inne zdanie i chcesz się nim podzielić na łamach „Histmag.org”? Wyślij swój tekst na: [email protected]. Na każdy pomysł odpowiemy.