Napad z armatą w ręku
„Przed sąd za armatę!”, „Trzymał armatę w ogródku”, „Stanie przed sądem za przechowywanie na posesji armaty”. Ładne rzeczy, pomyślałem sobie. Świadom zagrożenia, jakie stanowi artyleria, w te pędy kliknąłem w odpowiedni link, drżąc, że zaraz zobaczę działo M 65 „Atomic Annie” i kopczyk pocisków atomowych, złowieszczą niemiecką „osiemdziesiątkę ósemkę”, zdolną przerobić radiowóz w coś przypominającego rozdeptaną puszkę lub chociaż, w najgorszym wypadku, śmiercionośnego ZiSa-3, którym Armia Czerwona wyrąbała sobie drogę do Berlina.
Tymczasem ową bronią masowej zagłady okazała się mała, sympatyczna pukawka na łożu, które, według mojej wiedzy o artylerii średniowiecznej, tyle ma wspólnego z piętnastowiecznym działem, co glany z historycznymi trzewikami. W sumie, zagrożenie zerowe, można ją co najwyżej komuś spuścić na stopę. Same artykuły zresztą też pasowały do rangi sprawy. W połowie składały się z przypomnienia czynów Andersa Breivika w połowie zaś z identycznych trzech króciutkich akapitów, metodą kopiuj-wklej przekazywanych dalej. W sumie kolejny przykład absurdu, w jakim dzień w dzień budzi się 37 milionów Polaków, trochę bulwersujący, trochę humorystyczny.
Problem jednak w tym, że niezupełnie.
Dostęp i zasady używania broni w Polsce reguluje Ustawa o broni i amunicji z dnia 21 maja 1999 roku, nowelizowana kolejno 12 kwietnia 2003 roku i 1 stycznia 2004 roku. Akt ów podlegał jednak dalszym zmianom: dnia 15 września 2010 w druku nr 3388 premier Rzeczypospolitej Polskiej, przedłożył marszałkowi sejmu projekt kolejnej zmiany ustawy. Ten różnił się od poprzednich w sposób zasadniczy, miał bowiem na celu wykonanie prawa Unii Europejskiej.
Oznaczało to pewien podstawowy problem. Otóż przy okazji rozmowy z radcą prawnym, szykującym opinię o tej ustawie dla pewnej pani senator dowiedziałem się od tego wzburzonego człowieka, że właśnie „projekty mające na celu wykonanie prawa Unii Europejskiej” to zazwyczaj koszmarki, nieprzemyślane i pchane byle szybko, byle do przodu. Jak to bowiem często się zdarza, każdy obawiał się postawić tamę zalewającemu nas prawu unijnemu. Dokładnie tak samo było w tym przypadku. Ściślej, w jednym z podpunktów projektu.
W aktualnej ustawie, obowiązującej od 10 marca 2011 roku, czytamy, w artykule 11, punkt 10: Pozwolenia na broń nie wymaga się w przypadku posiadania broni palnej rozdzielnego ładowania, wytworzonej przed rokiem 1885 oraz replik tej broni.
Prawnicy interesujący się historią wojskowości mogą w tej chwili już zakląć i pokiwać ze zrozumieniem głową. Piekielny zapis, prawda? Ja w pierwszej chwili nie zrozumiałem, co to oznacza. Jeśli nie byłem odosobniony, to wyjaśnię
Po pierwsze czym jest „broń palna rozdzielnego ładowania”? Chodzi o broń, która nie używa naboju zespolonego, tj. będącego połączeniem pocisku, ładunku miotającego i spłonki. Rozdzielne ładowanie oznacza, że każdy element naboju wprowadzany jest oddzielnie do lufy (lub komory zamka w przypadku najnowocześniejszych modeli broni palnej, używającej amunicji bezłuskowej np. Heckler und Koch G11). Dopiero tam nabój zostaje połączony w całość i może paść strzał.
Cezura roku 1885 nie wymaga wyjaśnienia, problem natomiast powstaje przy określeniu „replika”. Otóż, w rozumieniu ustawy „repliką broni palnej jest urządzenie, którego budowa pod względem zasady działania, kształtu i wymiarów elementów, oraz zastosowanych do jego wytworzenia rodzajów materiałów odwzorowuje konkretny model broni palnej”.
Interesujące, nieprawdaż? Z największą przyjemnością sprezentuję dobrą whisky człowiekowi, który odkryje pochodzący sprzed XVIII wieku model broni palnej, ze wzorem, specjalizacją techniczną lub choćby sam wzór. Cały ruch rekonstrukcyjny używa przecież broni odtworzonej na podstawie jedynych dostępnych źródeł: opisów, rycin, obrazów lub zachowanych egzemplarzy. A przecież w czasach ręcznej produkcji, kiedy każdy warsztat i każdy rzemieślnik wytwarzał broń według własnych projektów, o wzorze mowy być nie może.
Chwileczkę. W takim razie z czego strzelają rekonstruktorzy w mundurach starszych, niż napoleońskie?
Z samopałów, proszę Szanownych Czytelników. Samopałów nie będących, w myśl ustawy, replikami, a więc wymagających pozwolenia na broń. Którego to pozwolenia mieszkaniec Ostródy nie posiadał.
Dochodzimy więc do sytuacji zgoła kuriozalnej. Potrzebuję pozwolenia na posiadanie i używanie ciężkiej, ponad półtorametrowej „kobyły” o kalibrze 20 mm, ładowanej od przodu i z zamkiem lontowym, z której mogę strzelać seriami z częstością jednego pocisku na pół minuty. Nie potrzebuję natomiast pozwolenia na całą gamę rewolwerów pułkownika Samuela Colta, „człowieka, który uczynił ludzi równymi”. Zanim ktoś się zdziwi, śpieszę wyjaśnić. Otóż w 1857 wielki rywal pułkownika Colta, firma Smith&Wesson, wprowadziła naboje zespolone. Colt się zawziął i aż do swojej śmierci produkował rewolwery z zamkiem poprzedniego typu. Czyli kapiszonowym. A więc do wyboru, do koloru! Colt Peacemaker na naboje 0,45 Colt? Proszę bardzo, byle z zamkiem kapiszonowym! A fakt, że dysponujesz, Szanowny Czytelniku, siłą obalającą zdolną wprasować człowieka w ścianę? To nie ma znaczenia.
Aresztowanemu mieszkańcowi Ostródy grozi kara 8 lat więzienia. Choć szanse na to, że tyle lat spędzi za kratkami są niewielkie, jest to jednak sygnał, że coś należy zrobić. Wiele jest przepisów aż krzyczących o zmianę o dostosowanie do naszych realiów. Kiedy podczas rekonstrukcji bitwy pod Kłuszynem poruszyłem temat, wszyscy, z którymi rozmawiałem, byli poruszeni. Skandal, granda – mówili. Czy będziemy na rekonstrukcjach krzyczeć „pif-paf”? Co z nowoczesną promocją historii? Do szabel, panowie bracia, i na sejm, do króla… no, powiedzmy, do prezydenta! I co? I nic. Nic nie wyszło z szumnych deklaracji o nagłośnieniu sprawy, o mobilizacji, o zbieraniu głosów. Ustawa weszła bez problemu, protestowała tylko wspominana już pani senator. I choć istnieją możliwości jej obejścia, to co to za prawo, które trzeba obchodzić, by móc normalnie funkcjonować?
Redakcja: Michał Przeperski