Na dworze króla Khengarjiego III
Ten tekst jest fragmentem książki Moniki Kowaleczko-Szumowskiej „Bapu, opowieść o dobrym maharadży”.
Następnego ranka do portu Mandvi przybyło kilkunastu młodych mężczyzn. Byli to synowie, siostrzeńcy i bratankowie maharadżów i dostojników z księstw sąsiadujących z Kutch.
Przyjechali na zaproszenie króla Khengarjiego III, władcy Kutch. Pośród nich na nabrzeże zszedł wysoki i szczupły Hindus w mundurze porucznika armii brytyjskiej. Nie przypadkiem młodzi mężczyźni zostali zaproszeni w tym samym czasie, kiedy do stolicy przyjechały panie i panny z sąsiednich księstw. Na dworze, pod okiem króla, miały zapaść decyzje odnośnie przyszłych związków pomiędzy nimi.
W pałacu, kiedy już rozpakowano walizki, a młodzieńcy odświeżyli się po podróży, wezwano ich przed oblicze króla, aby zdali relację z wydarzeń w Europie w obecności całego dworu.
Khengarji III był władcą potężnym, posiadał siedem tytułów shri, salutowano mu dziewiętnastoma wystrzałami z armat, a jego podobizny odbijano na monetach i układano o nim pieśni. Był przyjacielem i zaufanym brytyjskiej królowej Wiktorii oraz gościem na dworach królewskich w całej Europie. I dziadkiem Kanchan.
Siedział teraz pośród swojego dworu odziany w ultramarynową kurtę w złote kwiaty, w turbanie na głowie, przepasany turkusowym pasem nabitym klejnotami. Jego dostojną postać odbijały rzeźbione pałacowe lustra.
Honorowe miejsce po prawej stronie króla zajmował następca tronu – wuj Kanchan. Dalej siedzieli najwyżsi dostojnicy, pozostali królewscy synowie i wnukowie, jeśli byli na tyle dorośli, aby zasiadać z mężczyznami. Jeszcze dalej doradcy, głowy znacznych rodów i oficerowie. Kobiety nie miały tu wstępu.
Kanchan podziwiała dziadka zza ażurowych okiennic galerii na pierwszym piętrze. Zerkała też na inne damy, które w świetle wpadającym przez kolorowe witraże przypominały piękne lalki z porcelany. Przy każdym ruchu szemrały cekiny i dźwięczały bransolety na przegubach ich dłoni od młodości krępowanych, aby stały się szczupłe i drobne.
Najwyższą pozycję miała tu druga żona króla, babcia Kanchan, kolejne miejsce w hierarchii zajmowała żona następcy tronu, a potem pozostałe synowe, damy, zgodnie z pozycją swoich mężów, a na końcu królewskie córki i wnuczki.
Przed królem stanęli zaproszeni goście. Pierwszy głos zabrał Digvijay Sinhji – trzydziestoletni bratanek maharadży Nawanagaru. Był to wysoki i szczupły Hindus w mundurze porucznika armii brytyjskiej. Opowiadał o ważnych wydarzeniach politycznych w Europie.
Kiedy relacja dobiegła końca, panie pod wodzą babci Kanchan wróciły do zenany. Kanchan szła na końcu. Na podeście schodów stanęła. Zerknęła na przodków, obserwujących ją z portretów, a następnie postąpiła w dół, majestatycznie jak królowa. W połowie schodów zdecydowanie potrząsnęła głową. Za żadne skarby świata – pomyślała – to nie dla mnie! Może gdybym miała szerokie i grube dłonie, na które nie mieszczą się żadne bransolety – pomyślała Kanchan – daliby mi spokój?
Po powrocie do zenany damy i księżniczki zrzuciły delikatne stroje i kosztowności. Wszystko ułożono starannie w skrzyniach, a księżniczki powróciły do przyjemności i rozrywek. Rozległy się nawoływania i krzyki. Kanchan wbiegała właśnie na taras, kiedy zatrzymała ją pokojówka.
– Maharani wzywa.
– Za chwilę będę miała gościa – oznajmiła córce matka. – Król przysyła do nas bratanka maharadży Nawanagaru.
Ton maharani wróżył małżeństwo.
– W Nawanagarze wiążą z nim wielkie nadzieje – dodała maharani, spoglądając na Kanchan.
Księżniczka milczała uparcie, wbijając wzrok w podłogę.
– Możesz mu się przyjrzeć z ukrycia – powiedziała maharani – ale on POD ŻADNYM POZOREM nie może zobaczyć ciebie.
– Tak, mamo – odpowiedziała córka.
Niech na niego patrzą w Nawanagarze, skąd przyjechał – pomyślała Kanchan. – A najlepiej niech tam wraca.
– Kanchan nie wyjdzie za mąż za maharadżę! – zawołała Arbud, która pod okiem niani bawiła się w komnacie.
– Dzieci milczą w towarzystwie starszych – upomniała ją surowo maharani.
Courage and confidence – Kanchan przypomniała sobie napis na fladze i herbie Kutch.
– Nie wyjdę za maharadżę – oznajmiła.
– Słucham?! – podniosła głos maharani.
Takich rzeczy nie mówiło się na dworze królewskim, gdzie dziewczynki, często mając osiemnaście lat, były już matkami i żonami, a o tym, za kogo wyjdą za mąż, decydowali ojcowie i dziadkowie. One same mogły ewentualnie obejrzeć przyszłego męża z ukrycia.
– Jeśli koniecznie muszę wyjść za mąż – dodała Kanchan – to tylko za człowieka, który żyje z pracy własnych rąk.
I nie stać go na kolejne żony i dom z zenaną – dokończyła w myślach. – Nie chcę być jedną z kilku żon, ani nawet pierwszą z nich.
– Porucznik Digvijay Sinhji jest żołnierzem. Pobiera żołd i jest niezależnym człowiekiem – odrzekła maha - rani, spoglądając na Kanchan surowo.
– To się może zmienić – odpowiedziała Kanchan. – Maharadża Nawanagaru nie ma syna. Porucznik może odziedziczyć po nim tron.
– Jego szanse są nikłe – skwitowała jej uwagę maharani. – Wszak ma dwóch starszych braci.
Następnie maharani dała córce znak, że może odejść.
– Co teraz? – spytała Jeet, kiedy Kanchan opowiedziała jej o rozmowie z mamą.
– Najpierw Arbud sobie pójdzie – powiedziała Kanchan, próbując wyzwolić się z uścisków młodszej siostry – bo nie umie trzymać języka za zębami.
– Szkoda, że nie chcesz być maharanią – Arbud ucze - piła się mocno jej spódnicy. – Jesteś taka piękna.
– Lubisz ten pałac, skarbie? – zapytała siostrę Kanchan.
– Nie bardzo – szepnęła Arbud.
– To ukryj się koniecznie – roześmiała się Kanchan – żeby cię nie zobaczył porucznik z Nawanagaru, bo będziesz musiała w takim pałacu zamieszkać!
Arbud, piszcząc, rzuciła się do ucieczki, a za nią pobiegła jej opiekunka. Kanchan kucnęła, zatopiła dłonie w złotej grzywie Motiego i przyciągnęła jego pysk do swojej twarzy.
– Moti – szepnęła – nie musisz być miły dla porucznika, który nas zaraz odwiedzi. Rozumiesz?
Moti rozumiał aż za dobrze. Starochińskie psy chow-chow bezbłędnie odczytują myśli swoich właścicieli. Motiego trzeba było wielokrotnie odciągać od nogawek i łydek kuzynów, z którymi Kanchan się nie dogadywała.
– Na mój znak – Kanchan zapięła psu smycz i wręczyła ją pokojówce – spuścisz go ze smyczy.
– Tak, pani – przerażona dziewczyna kiwnęła głową.
– Nie wystarczy ci, że on ma małe szanse zostać maharadżą? – zaniepokoiła się Jeet.
– Nie zamierzam ryzykować – odparła Kanchan. – Wolę wziąć sprawy w swoje ręce i dać mu jasno do zrozumienia, że nie jest tu mile widziany.
Jedyne wejście do zenany prowadziło przez purdah – czerwoną kotarę, której nie mógł przekroczyć żaden mężczyzna oprócz maharadży i gości, którzy uzyskali jego zgodę na odwiedziny w kobiecej części pałacu.
Kanchan ukryła się w misternie rzeźbionej niszy, a pokojówka z psem schowała się naprzeciwko. Chwilę później zadźwięczał dzwonek przy kotarze.
– Porucznik Digvijay Sinhji – pokojówka zaanonsowała przybycie gościa.
Zza czerwonej zasłony wyłonił się wysoki szczupły mężczyzna w brytyjskim mundurze. W zenanie wstrzymano oddech. Z nisz i okienek otaksowało go kilka par oczu. W swojej kryjówce, widoczna tylko dla służącej, Kanchan uniosła dłoń. Moti, spuszczony ze smyczy, z potwornym jazgotem rzucił się na gościa. Służąca struchlała. Maharani, która wyszła porucznikowi na spotkanie, również. Motiego dzielił od porucznika niecały metr egzotycznej marmurowej mozaiki i Kanchan już miała wyskoczyć z ukrycia, aby w ostatniej chwili zapobiec poszarpaniu nogawek brytyjskiego munduru, ale w ostatniej chwili cofnęła się w mrok. Nawet poszarpane nogawki były lepsze niż naruszenie obowiązujących praw.