Mówić ludzkim językiem, czyli inne spojrzenie na sprawę Kościoła
Z wielką uwagą i zainteresowaniem przeczytałem opublikowany w Histmagu #49 artykuł mojego redakcyjnego kolegi, Torero, na temat roli Kościoła w społeczeństwie. Nie byłbym sobą, gdybym po takiej lekturze nie pokusił się o wyrażenie swojej opinii. To, że tak chętnie podejmujemy dysputę na ten temat pokazuje, jak ważnym elementem współczesnego społeczeństwa jest Kościół. Wbrew temu, co pisze mój redakcyjny kolega, Kościołowi nie zakazuje się wyrażania opinii, nie zakazuje się tworzenia własnego światopoglądu. Czy byśmy chcieli, czy nie, Kościół pozostanie bardzo wpływowym elementem społeczeństwa. Nie jest bowiem problemem Kościoła swoboda wyrażania poglądów, która czasem jest większa niż wielu innych środowisk, np. alterglobalistycznych, problemem jest czy stado owieczek chce jeszcze tych poglądów słuchać. Współczesny Kościół przeżywa dziś bowiem poważny kryzys wewnętrzny. Coraz częściej spotykamy się z ludźmi, którzy stoją w wyraźnym sprzeciwie wobec Kościoła zhierarchizowanego. Nie jest to w żadnym wypadku niechęć do religii czy do wartości moralnych, które ów niesie, to sprzeciw wobec ludzi, którzy je głoszą. Kryzys zaufania do duchowieństwa staje się bowiem dla Kościoła prawdziwym problemem. Niechęć do Kościoła nie jest w żadnym wypadku spowodowana takim czy innym poglądem na używanie prezerwatyw, niechęć ta bierze się z przekonania, że hierarchia Kościoła w dużym stopniu straciła społeczny mandat do głoszenia treści religijnych. Powody tego są o wiele głębsze od tych, które wymienił mój redakcyjny kolega i tkwią w stosunkach Kościół - człowiek.
Kościół to my wszyscy
Takie słowa słyszymy bardzo często. Jednak czy to prawda? Moim zdaniem kryzys Kościoła spowodowany jest właśnie tym, że zdanie to pozostaje dziś tylko i wyłącznie w sferze mitu. Ta sprzeczność pomiędzy pobożnymi życzeniami księży a rzeczywistością jest główną przyczyną, z której to wyrastają kolejne. Oczywiście argument „my wszyscy jesteśmy Kościołem” pojawia się w dyskusjach, gdy chce się wyraźnie wskazać błędy popełniane przez księży katolickich. To jakby próba wykazania współodpowiedzialności za wszystko to, co źle się dzieje w Kościele. Tymczasem zastanówmy się, na ile normalny człowiek może wpływać na życie Kościoła. W Polsce Kościół ciągle pozostaje instytucją mocno zhierarchizowaną, gdzie stosunki proboszcz – parafianie są jasno ustalone. W większości parafii w Polsce, proboszcz dalej pozostaje panem i władcą. Rady parafialne są fikcją, a przynależność do parafii można jedynie okazać co niedzielę – kładąc 5 zł na tacę. W dużych miastach brakuje utożsamienia się z konkretną parafią. Ludzie często zmieniają kościoły, do których chodzą, albo od lat nie chodzą do własnych kościołów parafialnych.
Kościoły stały się bowiem pojedynczymi przedsiębiorstwami oferującymi usługi religijne, nie zaś miejscem spotkań parafian. Parafianie w większości nie mają wpływu na wydawane pieniądze, nie decydują o życiu parafii. Nie ma też miejsca na krytykę, która przecież w każdej wspólnocie powinna być rzeczą normalną. I tu dochodzimy do kolejnej sprawy. Czy hasło „wszyscy jesteśmy Kościołem” może być realizowane w sytuacji, gdy zablokowana jest całkowicie wewnętrzna krytyka jego poczynań? Jak już wspomniałem, wspólnota to również dyskusja, która jest dziś blokowana. Wszelka próba zwrócenia uwagi jest traktowana nie tyle jako atak na pojedynczego księdza, ale na cały Kościół, ba, na całą wiarę, nawet samego Pana Boga. W rezultacie zniechęca to do Kościoła wielu ludzi. Kościół nie jest bowiem pozbawiony błędów, choć sam uważa, że jest odwrotnie. Stosunki wewnętrzne nadal bowiem układają się według zasady MY, czyli hierarchia, i WY, czyli baranki boże, które MY, mądrzejsi, prowadzimy. Oczywiście, jakby się coś stało, to MY WSZYSCY jesteśmy Kościołem. Nie można jednak wymagać od ludzi, by czuli się odpowiedzialni za Kościół, utożsamiali swoje poglądy z nim, skoro nie mają realnego wpływu na to, co się w nim dzieje. Nie mówię tu oczywiście o sprawach natury religijnej, dogmatycznej, bo nie wyobrażam sobie, by ludność miała decydować o tym, czym jest Duch Św. Mówię o tym, by ludzie realnie mogli uczestniczyć w życiu parafii, dekanatu, biskupstwa, metropolii, kraju. Nie można bowiem tworzyć wspólnoty, gdzie z góry traktowany jesteś jako istota zależna od kogoś. Nawet w instytucji zhierarchizowanej, hierarchia winna objawiać się w podziale kompetencji, nie zaś w zależności, która świeckich ogranicza do źródła dochodu.
Przychodzę do tych, którzy się dobrze mają
Tak mógłby powiedzieć Jezus, gdyby miał brać przykład ze swojego Kościoła na Ziemi. Czy dziś bowiem Kościół szuka wiernych? Wydaje mi się, że nie. Obserwując przykład Polski, Kościół znacznie ograniczył się do ludzi praktykujących, zamykając się przed wątpiącymi. Stał się instytucją nakazów i zakazów. Gdzie bowiem jest najłatwiej szukać nowych wiernych? Ano najłatwiej szukać ich wśród młodzieży. Jednak tak naprawdę lekcje religii w szkołach przestały już dawno odpowiadać na realne zapotrzebowania młodych ludzi. Nie odpowiadają one lub nie starają się odpowiedzieć na pytania egzystencjalne, lecz zadawalają się nauczaniem kolejnych 180 modlitw. Kościół szczyci się tym, że na pielgrzymki chodzi wielu ludzi młodych. Jako pielgrzym muszę jednak stwierdzić, że dla wielu pielgrzymka jest jedynym momentem w roku, kiedy wchodzą do kościołów. Wiele młodych osób, podobnie jak ja, ma mocne nastawienie antyinstytucjonalne. Kiedy zapytałem kolegę, dlaczego na co dzień nie chodzi do kościoła, a na pielgrzymkę tak – odpowiedział: „Kościół chce zrobić z religii radości religię zakazów i nakazów”. Być może to jest wytłumaczenie, dlaczego młodzież zazwyczaj okazuje ogromną religijność po śmierci papieża czy w czasie pielgrzymek, a w okresie zwyczajnym często do kościołów nie chodzi. Młodzież bowiem szuka Boga. Nie wystarcza im religia zakazów, nakazów, nic nie znaczących symboli, smutnych pieśni, podniosłych i nudnawych przemów. Tymczasem wielu księży nadal z młodzieżą rozmawiać nie umie! Z góry jest on traktowana jako podejrzana, niepewna, lewacka. Bunt w wieku młodzieńczym traktowany jest podejrzanie. Kościół nie chce go w żaden sposób wykorzystać, reagując wrogością. Powstaje więc pytanie, czy Kościołowi zależy na osobach wątpiących szukających, czy może raczej na wiernych barankach. Kościół często wymaga rzeczy, których nie potrafi wyjaśnić, a jeśli się go o to prosi, reaguje zdenerwowaniem. Młodzi ludzie odchodzą więc od Kościoła, nie widząc w nim szansy odpowiedzenia sobie na pewne pytania. Ale to nie jest tylko problem ludzi młodych. To często także problem ludzi, którzy „zbłądzili”. Jakże często Kościół pozostawia ich poza marginesem. Jak dziś pamiętam protesty, jakie urządzali lokalni proboszcze przeciwko tworzeniu MONAR-ów w kilku wsiach. Dziś ta sama sprawa dotyczy, np. Przystanku Woodstock. Jak zachowuje się duża część Kościoła? Otóż wskazuje – „tam jest zło, to zło trzeba tępić”. Często na tej wrogości się kończy. Nie ma zastanowienia się – „może to jest pole dla nas do działania?”. Kościół boi się trafiać do takich środowisk, gdzie ma zadanie trudne. Nie może tam bowiem ruszać z argumentami Boga, który mówi „tak, i koniec dyskusji”. W momencie, kiedy trzeba wyjaśnić pewną kwestię, skonfrontować z rzeczywistością, Kościół współczesny staje się bezradny. W środowiskach nieprzekonanych nie załatwi bowiem niczego zakazami czy nakazami. Tam trzeba podjąć dyskusję, ale czy na takową jest on przygotowany?
Kościół nieumiejący rozmawiać
Mój redakcyjny kolega zapragnął przytoczyć dowcip, który ponoć krąży po Internecie i mówi, że już niedługo będzie w ewangeliach nie Jezus i dwunastu apostołów, tylko Dżizaz i dwunastu ziomali. Oczywiście mówił to krytykując wszelkie pomysły ponownego tłumaczenia Pisma Świętego i „unowocześniania się” Kościoła. Tu jednak należy sobie zadać pytanie, co jest ważniejsze – czy sens biblijnej opowieści, czy język, w jakim jest napisana. Myślę, że bolączką dzisiejszego Kościoła jest to, że nie potrafi on rozmawiać z ludźmi. Język stosowany przez księży jest czasem mocno archaiczny i schematyczny. Według badań opublikowanych niegdyś w Przeglądzie, blisko 65% licealistów nie wie, co to znaczy „cudzołożyć”! Być może dla nich warto mówić ich językiem. Ci ludzie nie mają się nauczyć na pamięć niezrozumiałych modlitw, czy pięknego słownictwa Biblii Tysiąclecia. Oni mają pokochać Boga, a dojść do tego mają drogą najprostszą - tu bowiem tkwi sens religii. Odnosi się to też do sprawy poruszonej wcześniej – jak młodzi ludzie mają zaufać Kościołowi, który nie potrafi mówić ich językiem, który w ich oczach jest sztuczny? Sukces papieża Jana Pawła II polegał na tym, że potrafił mówić do ludzi ich językiem. Nie była to pompatyczna mowa starego mędrca. Czasem prosty element żartu wprowadzał zupełnie inną atmosferę. Religia, która już u swojej podstawy jest niezrozumiała, nie może nikogo zaciekawić, zachęcać do zgłębiania. Tkwienie w konserwatyzmie w tej sferze jest błędem, bowiem znów przekonuje już przekonanych. Może właśnie te przekłady są dobrą drogą do lepszego zrozumienia zapisów ewangelicznych? Dziś przeciętnemu katolikowi brakuje bowiem choćby podstawowej wiedzy na tematy religijne, nie mówiąc już o znajomości Pisma. Jak na takiej podstawie można budować Kościół? Drogą ku upowszechnieniu religii była rezygnacja z łaciny na rzecz języków narodowych. Dziś trzeba zrobić krok dalej, trzeba zacząć mówić ludzkim językiem.
Bogu co boskie, cesarzowi co cesarskie
Mimo tego, że księża co roku czytają ten fragment ewangeliczny czynią to tak, jakby go nie rozumieli. Nie zgodzę się z moim redakcyjnym kolegą, że Kościół jest mało upolityczniony. Jeśli nawet takiej formy nie ma na zachodzie to, np. w Polsce, jest to już widoczne. Środowisko Radia Maryja, akceptowane przez władze Kościoła, nie jest już tylko radiem dla pobożnych - to realna siła polityczna, dysponująca kilkoma milionami głosów. Przerażające jest, że ta agitacja polityczna często używa argumentu Boga, grzechu. Kościół tak działać nie powinien! Podobnie Kościół nie powinien domagać się tworzenia prawa opierającego się na zasadach religii. Prawo powinno dawać społeczeństwu pewną swobodę moralną. Kościół w tej swobodzie moralnej powinien natomiast wpływać na ludzkie zachowania, i to jest ogromna rola Kościoła i jego święte prawo. John Lock w „Liście o tolerancji” wyraźnie rozróżnia, iż Kościół ma przede wszystkim za zadanie pokazać drogę do zbawienia, nie zaś tworzyć państwo. Państwo nie może zaś prowadzić do zbawienia, ma jednak zapewnić swoim obywatelom, niezależnie od tego kim są, warunki do godnego życia tu i teraz. Epoka świętych papieży zaczęła się wraz z upadkiem Państwa Kościelnego. Jest to prosty przykład, że próba każdej ingerencji w życie polityczne jest dla Kościoła szkodliwa. Kościół ma bowiem tworzyć pewien ład moralny, który będzie istniał w państwie swobód. I tu poniekąd zgodzę się z moim redakcyjnym kolegą – w państwie samej religii nie powinno się zwalczać. Jest ona jedną z podstaw moralnych, którą ludzie mogą przybierać. Tworzenie jednej wspólnej superetycznej zasady jest złe. Istnieją oczywiście pewne standardy moralno-etyczne, muszą one być jednak uzupełnione o kręgosłupy religijne, filozoficzne. Tworzenie państwa, w którym laicyzacja dochodzi do absurdu, też jest niezdrowe. Nie jest to bowiem państwo demokratyczne. To państwo narzucające swoim obywatelom pewne patrzenie na świat. Zakaz noszenia symboli religijnych jest, rzecz jasna, nonsensem, podobnie jak nonsensem byłoby zakazanie publicznego głoszenia, że jestem liberalnym konserwatystą, bo jakiś socjalista będzie tym urażony. Państwo wolne światopoglądowo to państwo, które w sprawy światopoglądu, dopóki nie zagraża on ładowi społecznemu, nie miesza się. Państwo wolne światopoglądowo to jednak też państwo nie płacące z własnej kasy za naukę religii, gdyż nawet z pewnego pojęciowego punktu widzenia - czym jest państwo, jakie ma funkcje – płacenie za lekcje religii z kasy państwa jest absurdem. Dziś natomiast wielu księży chce pchać Kościół w politykę i łączyć sprawy religii, np. z filozofią państwa. Naturalne jest, że wielu ludzi nie potrafi się w tym odnaleźć. Funkcje państwa i religii są zupełnie inne, więc osobiście nie widzę sensu ich mieszania. Szkodzi to Kościołowi, który posądzany jest o to, że zamyka się w wąskie ramy polityczne. Tu narasta bowiem szereg wątpliwości – czy wyborca popierający PD może być katolikiem, a może popierający PO, a może PiS czy Samoobronę? Czy polityk lewicy może być wierzący? Boga sprowadza się tu do przedmiotu zabawy między partiami. Tymczasem czy tak powinno to wyglądać?
Przedstawiłem tu pokrótce problemy, z jakimi, moim zdaniem, boryka się współczesny Kościół. Problem alienacji od wiernych jest realny. Pogłębianie tego dystansu nie jest na pewno rzeczą dobrą, wielu ludzi zaczyna bowiem szukać Boga na własna rękę. Nie widzą możliwości poznania go w Kościele, do którego należą tylko z formalnego punktu widzenia. Sam Kościół winien natomiast być wspólnotą wszystkich ludzi, nawet niewierzących, bo to dla nich został kiedyś dawno stworzony. Kościołowi nie wolno nikogo wystawiać poza nawias. Używając metafory biblijnej - „chrześcijanie winni być pasterzami, którzy rzucają wszystko, by szukać zagubionych owiec”. Nie można opierać religii na zakazach i nakazach. Trzeba przedstawić, dlaczego życie według zasad chrystusowych jest lepsze. Może tyle wystarczy, by wszyscy znów stali się faktycznie Kościołem, a może to Kościół musi się stać dziś nami. Zgadzam się z moim kolega redakcyjnym, że dziś Kościół jest potrzebny, ale Kościół otwarty. Dopóki Kościół nie rozpocznie dialogu wewnętrznego z własnymi wiernymi, nadal będzie miał wrażenie, że jest pomijany i poniżany, a tak najzwyczajniej w świecie nie jest. Nie stanie się żadnym przewodnikiem bardziej się konserwując, a stanie się nim otwierając na ludzi i będąc wśród nich. Dzisiejszy Kościół nie jest na to przygotowany - zbyt tkwi w życiu doczesnym, zbyt dba o własne interesy, zbyt ogranicza się do własnej wydumanej hierarchii. Dziś prawdziwy Kościół tli się w sercach wielu ludzi, którzy swoim zapałem i czynem dają świadectwo swojej religijności, często bez pomocy instytucji Kościoła. Dziś Kościół, jeśli chce coś znaczyć, musi przestać pouczać, musi zacząć ewangelizować, rozmawiać z ludźmi, czasem poddawać kazania pod głosowanie. Musi wrócić na swoje miejsce, które jest wśród ludzi. Jego pozycji nie zagrażają bandy lewaków, on sam sobie zagraża. Słaby to bowiem pasterz, który może i wiedze merytoryczną ma, ale owcami zaopiekować się nie umie.
Chcesz się wypowiedzieć na ten temat na łamach Histmaga? Pisz na: [email protected]">[email protected]">[email protected] – najciekawsze opinie opublikujemy.