Miscellanea (6): Jak stałem się czechofilem?
Plac św. Wacława, Praga. Przy pomniku świętego, który dumnie spogląda na Nowe Miasto z perspektywy swojego cokołu, jak zwykle kłębi się tłum turystów. Pod figurką morze wypalonych zniczy i pożółkłych karteczek z podziękowaniami dla zmarłego niedawno byłego prezydenta Republiki, Vaclava Havla. Ten bałagan jednak nie razi, lecz przypomina o zbiorowym żalu po utracie człowieka-symbolu, z którego Czesi mogli być naprawdę dumni. Z każdą świeczką, z każdą najmniejszą „pocztówką do nieba” coraz bardziej zdaję sobie sprawę, że jestem w miejscu świętym dla mieszkańców tego kraju. To tu ludzie dają grupowy upust swojego żalu, dziękują.
Zaledwie kilkaset metrów dalej, w wybudowanym niegdyś przez dziadka Havla Pasażu Lucerna przy ulicy Štěpánskiej 61, tuż przy sławnym kinie, z sufitu zwisa rzeźba zdechłego konia, na niej zaś okrakiem, z podobną dumą, jak na pomniku przed Muzeum Narodowym, siedzi święty patron Czech – Wacław. Instalację z pasażu i monument dzieli zaledwie kilka uliczek.
Na romantycznej podzamkowej dzielnicy Mala Strana, zwanej przez niektórych dzielnicą ambasad i zakochanych (faktycznie liczba placówek dyplomatycznych przypadająca na kilometr kwadratowy jest tutaj duża), przy ul. Cihelní 2b, tuż obok Muzeum Franza Kafki, stoi inny ciekawy postument. Dwóch metalowych panów z wyraźną ulgą i radością sika do kałuży, której kontury przypominają państwo czeskie. Mało tego, ich biodra wprawione są w ruch, a penisy zmieniają kąt nachylenia. Dookoła tłum rozbawionych turystów. Wystarczy podnieść głowę, aby zobaczyć wznoszący się nad tym wszystkim zamek na Hradczanach.
Nieopodal „Sikających”, w jednej z urokliwych kamienic Malej Strany, mieszka autor tej rzeźby, znany czeski artysta David Černý. Wspomniany wyżej zdechły koń ze św. Wacławem to również jego dzieło. Na terenie Pragi instalacji jego autorstwa jest zresztą więcej. A to trabantowi na terenie ambasady niemieckiej wyrastają jądra, a to ktoś zwisa z kamienicy i przypomina Freuda, a to czołg przemalowany jest na różowo, wreszcie dzieci wspinają się po wieży telewizyjnej, a ludzie mogą wsadzić głowy do wielkich odbytów, w których zobaczą filmik z prezydentem Vaclavem Klausem. Za to wszystko Černý otrzymał od miasta strych na Malej Stranie i tam pomieszkuje, tworząc i prowokując. A jego rzeźby? Stają się kolejną atrakcja Pragi, obok monumentalnych kościołów, Mostu Karola czy zegara astronomicznego na staromiejskim Ratuszu.
Widząc to wszystko, zastanawiam się, czy w Polsce byłoby to możliwe. Czy w Polsce pozwolono by na postawienie na Starym Mieście w Krakowie facetów sikających na kontury naszej ojczyzny? Czy zaakceptowano by żarty z naszych wielkich świętych lub z symboli narodowych? A może raczej krzyczano by o obrażaniu pamięci przodków, wyszukiwano by zdradzieckie koligacje rodzinne autora lub dopatrywano się na jego rękach krwi nienarodzonych dzieci? Kiedy sięgam do pierwszej lepszej polskiej gazety i czytam o kolejnych aferach związanych z obrazą uczuć religijnych czy narodowych, odpowiedź nasuwa się sama.
Z nadętością godną lepszej sprawy jesteśmy w stanie bronić sacrum najmniejszego symbolu, nawet tego, który w rzeczywistości żadnym symbolem nie jest. Wszędzie dopatrujemy się obrażania, popychania, odzierania z dumy narodowej i jak hiszpańscy inkwizytorzy gotowi jesteśmy do karania choćby drobnego występku. Wszak jakże można kalać imię Chrystusa Narodów, kraju, który cierpiał wojny i prześladowania, państwa naznaczonego krwią milionów, którego prezydent jeszcze nie tak dawno zginął w wypadku lotniczym? Z neofickim zaangażowaniem potępiamy wkładających polską flagę w psie odchody, zaś te same psie odchody na polskich chodnikach i skwerkach już nam nie przeszkadzają.
Tym właśnie różnimy się od Czechów, którzy ze swoich symboli potrafią się śmiać i zachowują do nich dystans, a jednocześnie znają ich wartość i w trudnych chwilach potrafią się wokół nich zbierać i przeżywać swoją czeskość. I nie czynią tego dlatego, że ich historia była mniej od naszej skalana krwią czy ofiarami. Czechy to kraj, który w 1620 roku stracił praktycznie całą swoją elitę i stanął przed groźbą całkowitego wymarcia narodu. W XIX wieku Czesi mozolnie odbudowywali swoją tożsamość, zaczynając od takich podstaw jak język czy poczucie wspólnoty. Sprzedani w 1938 roku przez mocarstwa za cenę pozornego pokoju, trafili pod okupację niemiecką, a przez historię oskarżeni zostali o tchórzostwo i wyśmiani. To nic, że w maju 1942 roku czescy cichociemni dokonali udanego zamachu na Reinharda Heyndricha, a w odwecie z dymem puszczono wsie Lidice i Leżaki, wywożąc i mordując setki ich mieszkańców. W naszej świadomości pozostanie tylko ich domniemany brak odwagi. I nawet fakt, że Czesi przeżyli dużo ostrzejszą i bardziej bezwzględną (np. wobec księży) wersję komunizmu, nie przekona Polaków, którzy uważają się za największe ofiary Europy.
Może dlatego stałem się czechofilem. Obraz spod pomnika św. Wacława i rzeźby Davida Černego w zupełności mnie przekonały. Warto lubić Czechów, choć z naszej perspektywy wydają się być tak dziwaczni. A może po prostu są normalniejsi?
Przypominamy, że felietony publikowane w naszym serwisie zawierają osobiste opinie naszych redaktorów i publicystów. Nie przedstawiają one oficjalnego stanowiska redakcji „Histmag.org”.
Zobacz też:
- Praga - miasto Czechów. Fotoreportaż z Pragi (cz.I);
- Co wiemy o historii naszych południowych sąsiadów? Dyskusja o książce „Pepiki”;
- Mariusz Szczygieł – „Zrób sobie raj” (recenzja);
- Mróz, który przegnał Praską Wiosnę. O interwencji z roku 1968... (cz. 1, cz. 2);
- Święta po czesku.
Redakcja: Roman Sidorski
Korekta: Agnieszka Kowalska