Miscellanea (1): Baudolinowanie
Podczas wakacyjnego odpoczynku od nauki ponownie sięgnąłem po czytaną niegdyś książkę Umberto Eco pt. Baudolino. Pierwszy raz zajrzałem do niej bodajże pod koniec piątego roku studiów i — jak to często bywa — nie przekroczyłem setnej strony. Niemniej jednak już wtedy zaciekawiła mnie opisana tam historia. Nikt bowiem nie potrafi spojrzeć na humanistów z tak niezwykłą skrupulatnością, jak ma to w zwyczaju ten włoski pisarz.
W okowach baśni
Tym razem w opowieści o nadwornym bajarzu Fryderyka Barbarossy, wędrownym gawędziarzu Baudolinie podjął próbę dyskusji na temat roli historyka w kształtowaniu codzienności. Już w czasie pierwszego spotkania z tą książką utkwiło mi w pamięci jedno zdanie wypowiedziane przez tytułowego bohatera w rozmowie z Niketasem, bizantyjskim historykiem i kronikarzem: Gdy opuściłem Rzym i wszyscy pytali, co widziałem, czyż mogłem wyznać, że w Rzymie są jedynie owce wśród ruin i ruiny wśród owiec? Nie uwierzyliby. Opowiadałem więc o mirabiliach, o których mi opowiadano i dorzucałem to i owo, że w pałacu laterańskim widziałem złoty relikwiarz ozdobiony diamentami i kryjący w swym wnętrzu pępek i napletek naszego Pana [...] przez całe lata nasłuchałem się bajek o cudach rzymskiego grodu, w Germanii, Burgundii, a nawet tutaj, a to tylko dzięki temu, że sam je opowiadałem.
To niezwykłe spotkanie ideowego naukowca z człowiekiem, dla którego historia była jedynie zlepkiem sprawnie ułożonych kłamstw i legend, jest w istocie pretekstem do zadania sobie pytania na temat zasadniczego problemu nauk historycznych — Ile jest w nich prawdy, a ile mitu? A może w ogóle jest to ciągłe poruszanie się w sferze mitologii, którą tylko dla uwiarygodnienia okrasza się omastą z faktów? I może nie zadałbym sobie tego ważnego pytania, gdyby nie wydarzenia, na temat których wiadomości sączyły się z mediów w dniach lipcowo-sierpniowych.
Walka na mity
Debata nad katastrofą smoleńską i dyskusja w czasie uroczystości 30-lecia strajków sierpniowych składały się na festiwal sprzeczności, podczas którego można było odnieść wrażenie, że rozmowy toczą się w odmiennych rzeczywistościach, gdzie inne są nie tylko poglądy, ale również czas, rasa dyskutantów, liczba księżyców czy moc blasku słońca. Wykluczające się nawzajem sposoby narracji były w istocie wynikiem polemiki na poziomie mitologii kreowanych bądź przez jedną, bądź przed drugą ze stron. I nie chodziło w nich o odkrycie prawdy, na którą tak chętnie się powoływano, lecz opowiedzenie własnej historii ku uciesze wlepiającej wzrok w ekran telewizora gawiedzi.
W postmodernistycznym transie historia stała się jedynie ofiarą interpretacji, która zmieniała znaczenie słów i pojęć. Demonstracje pod Pałacem Prezydenckim urastały do rangi pielgrzymek (choć ja miejsca świętego tam nie dostrzegam), w ustach prezesa PiS-u zmarły prezydent Lech Kaczyński stawał się głównym kołem napędowym przemian politycznych w Środkowo-Wschodniej Europie, zaś Lech Wałęsa sugerował, że w latach 80. tragicznie zmarły prezydent zajmował się głównie siedzeniem pod miotłą. Kilka zdań krytycznych pod adresem Jarosława Kaczyńskiego z kolei spowodowało, że wcześniej zapomniana przez szerszą publikę Henryka Krzywonos stała się, nieomal z dnia na dzień, ikoną „Solidarności”. Historia jak kawałek plasteliny modelowana była przez publicystów, polityków i dyskutantów w imię partykularnych potrzeb. Zagubiony czytelnik, słuchacz czy widz z trudem zaś ocenić mógł, która z tych relacji jest najbliższa prawdzie. Słowotok mitów zaciemniał przeszłość, czyniąc ją niezrozumiałą.
Co prawda, można by się na to oburzać, złorzeczyć politykom, którzy ponownie za nic mają pojęcie „prawdy”, jednak należy przyjąć, że nie ma w tym nic szczególnie dziwnego ani wyjątkowego. Stare przysłowie mówi: co z tego, że wygrałeś bitwę, jeśli w przeddzień obraziłeś kronikarza. Tworzący debatę publiczną doskonale zdają sobie z tego sprawę, wykorzystując historię nader często do kreacji własnej pozycji i podkreślania słuszności argumentów. Nie jest to ani znak czasów, ani szczególna przypadłość współczesności. Od wieków tak po prostu było.
Historia w splocie mitów
Historii nigdy nie odczytywano jedynie jako ciekawych opowiadań o rzeczach przeszłych. To mądrość przodków nadawała autorytet prawu, barwne dzieje rodu podkreślały ambicje rodzinne, a cnoty przodków jak ojcowskie geny wszczepiały się w nowe pokolenia. Bagaż przeszłości był legitymacją dla prawd i aksjomatem dla rządzących światem reguł. Stąd mity w historii odgrywały zawsze rolę kluczową, czego bowiem nie dopowiadały same dzieje, dopowiadał człowiek, zręcznie interpretując fakty lub przedstawiając je za pośrednictwem coraz to nowych sposobów narracji.
Historyk w swojej pracy bezustannie więc spotyka się z mitologią. Jego praca jest grzebaniem w korcu pełnym legend, kreacji i wymysłów, od których z trudem oddzielić można znamiona czystej i w wielu wypadkach nieosiągalnej prawdy. I może wcale nie należy się tym szczególnie przejmować? Może mimo idealistycznego spojrzenia na własną misję badacza przeszłości, przyznać się należy do bezradności wobec ludzkich wymysłów i ciągot do mitologizacji? Tylko czy wtedy nie staniemy się tłumem, który przysięgał, że widział wielki Rzym, choć jego wrażenia były jedynie bajdą wesołego Baudolino?
Nie ulegać, lecz badać
Wszystkie te refleksje uświadamiają, że legenda nie jest tylko działką filologów, którzy skrzętnie badają jej właściwości językowe i schematy opisów. Mit również dla historyków staje się coraz poważniejszym materiałem do badań i rozważań. Wydaje się, że nasze poznanie przeszłości bez badań nad jej mitologizacją jest niepełne i grozi bezustannym wpadaniem w pułapki ustawiane przez naszych przodków i tak chętnie wykorzystywane przez nam współczesnych.
Gorzej jednak, jeśli historycy stają się bezrefleksyjnymi powielaczami mitologii, jak wspomniani słuchacze z powieści Umberto Eco, powtarzającymi wymysły bajarza. Pół biedy, jeśli czynią to nieświadomie, nadmiernie ufając zdobytym źródłom, gorzej, jeśli ulegają im świadomie, pragnąc zarysować przeszłość według własnych potrzeb. Tymczasem kiedy patrzymy na polską historiografię, warto dostrzec, że bardzo często oddaje ona dzieje pozbawione kłamstw i manipulacji, jak gdyby wykluczała obecność mitu w codziennym życiu.
Nazbyt poważne podejście do każdego słowa, pojedynczej relacji, każdego najmniejszego źródła stawia historyka na dziwnej pozycji naiwnego obserwatora, który wierzy, że zarówno w to, że działacze PiS pojawiali się pod krzyżem jako prywatni ludzie chcący oddać hołd tragicznie zmarłym przyjaciołom, jak i w to, że opowieści o Lechu Kaczyńskim jako nic nie znaczącym działaczu opozycyjnym służą jedynie oddaniu prawdy o przebiegu sierpniowych strajków.
Obserwacja, a czasem nawet demaskacja mitologizowania, choć zupełnie naturalnego i wręcz oczywistego, jest chyba największym zadaniem współczesnej historiografii. Choć po roku 1989 zdjęto z niej odium propagandy, być może w demokratycznej rzeczywistości jest jeszcze bardziej narażona na manipulacje i świadome przeinaczenia. Współczesność tak bardzo potrzebująca własnych, nowych mitów, na których mogłaby się osadzić debata publiczna, dostarcza potężnego materiału pozwalającego ponownie przyjrzeć się mitowi jako stałemu elementowi kształtowania rzeczywistości historycznej. Szkoda byłoby zmarnować okazję na bezpośredni i dobitny kontakt z tym ciekawym zjawiskiem.
Cykl felietonów „Miscellanea” ukazywać będzie się w pierwszą środę miesiąca w godzinach wieczornych.
Zredagował: Tomasz Leszkowicz
Korekta: Michał Turajski