„Miasto 44” – reż. Jan Komasa – recenzja i ocena filmu „z drugiej strony”

opublikowano: 2014-10-06, 15:40
wolna licencja
„Miasto 44” nie jest filmem tak słabym, jak spodziewali się niektórzy – ale nie jest także filmem przełomowym dla polskiej kinematografii i nie zasługuje na pochwalne hymny. Sporo mu do tego brakuje. Mimo wielokrotnie podkreślanych ośmiu lat pracy nad obrazem i dwudziestu pięciu milionów złotych wydanych na realizację – najnowsze dzieło Jana Komasy momentami sprawia wrażenie mocno niedopracowanego.
reklama
Miasto 44
nasza ocena:
6/10
Premiera:
19 września 2014
Gatunek:
dramat, wojenny
Reżyseria:
Jan Komasa
Scenariusz:
Jan Komasa
Produkcja:
Polska
Czas:
2 godz. 10 min.

Bohaterami filmu są młodzi ludzie, którzy decydują się walczyć w powstaniu. Wydarzenia z 1944 roku obserwujemy wraz ze Stefanem (Józef Pawłowski) i Alą „Biedronką” (Zofia Wichłacz). Żeby było jeszcze bardziej dramatycznie – jest i „ta trzecia” – Kama (w tej roli Anna Próchniak). Siedzimy więc na emocjonalnej karuzeli, a Komasa nie daje widzowi możliwości wzięcia oddechu. Razem z bohaterami wciąż walczymy, wciąż uciekamy, wciąż się bronimy.

„Starałem się zrozumieć ludzki wymiar, motywacje. I w którymś momencie doszedłem do refleksji, że zupełnie nie dziwię się powstańcom” – mówił w jednym z wywiadów reżyser. Jeśli Komasa rzeczywiście zrozumiał motywacje tych młodych ludzi, to niestety nie podzielił się tą wiedzą z widzami. Właściwie nie wiemy, dlaczego Stefan, Biedronka czy Kama idą walczyć. A już szczególnie ten pierwszy – postać grana przez Pawłowskiego jest zupełnie nijaka. Być może wskazówką dla widza ma być mundur ojca, być może Stefan decyduje się walczyć ze względu na dziewczynę (dziewczyny?) – a jednak nie jest to bohater, który potrafi wzbudzić w widzu jakieś głębsze emocje. Przez pół filmu chłopak snuje się na ekranie – rozumiem, że jego zachowanie jest wynikiem wstrząsu emocjonalnego, jakiego doznał, ale nie można oprzeć się wrażeniu, że młody aktor po prostu nie udźwignął tej roli. A już zupełnie ginie w scenach, w których partnerują mu dwie koleżanki – Zofia Wichłacz (która została nagrodzona na Festiwalu w Gdyni za tę rolę) i Anna Próchniak – przy tak wyrazistych postaciach jak Biedronka i Kama Stefan wypada po prostu blado.

„Miasto 44” było już recenzowane na łamach naszego portalu i otrzymało ocenę 9/10. Dodatkową recenzję publikujemy w ramach akcji Z drugiej strony. Masz własne zdanie na temat któregoś z filmów prezentowanych w naszym portalu? Uważasz, że jest lepszy lub gorszy, niż twierdzi nasz recenzent? Przyślij nam swoją recenzję!

Zarzutem może być również fakt, że niektóre wątki są jedynie zasygnalizowane – i nie do końca wiadomo, dlaczego w ogóle pojawiają się na ekranie. Historia ojca Stefana czy kompleks niższości Kamy wobec Biedronki – to wszystko jest ciekawe, ale nierozwinięte daje poczucie niedosytu.

Komasa nie zapomniał jednak o swoich wcześniejszych filmach. Mamy i ujęcia rodem z gier komputerowych, które mogą przywodzić na myśl „Salę samobójców”. Są także sceny, które nawiązują do dokumentalnego „Powstania Warszawskiego” – uchwycone są pogrzeby i śluby, a w jednej ze scen widać kamerzystę. Co natomiast się tyczy nieszczęsnego dubstepu, slow motion i efektów specjalnych: po pierwszych pokazach filmu rozgorzała dyskusja zarówno wśród krytyków, jak i wśród zwykłych widzów, czy takie zabiegi w ogóle były konieczne. Mimo że w ten sposób podkreślono emocje bohatera czy też zasygnalizowano jego wyobrażenia, w tym filmie takim zabiegom jestem stanowczo przeciwna. Te dziwne sceny raczej wybijają widza z rytmu, jaki dyktuje ten obraz, a czasami – niestety – wzbudzają śmiech. Miałam (nie)przyjemność oglądać „Miasto 44” w sali, gdzie przebywali również licealiści. Jeśli zamiarem Komasy było zwrócenie uwagi uczniów na tragedię powstania, to przyniosło to zupełnie odwrotny skutek – kiedy naboje szybowały w zwolnionym tempie a bohaterowie przeżywali chwilę uniesień, licealiści – mówiąc kolokwialnie – po prostu ryczeli ze śmiechu. Paradoksalnie, bez tych wstawek film Komasy byłby bardziej spójny. Aż przypominają się słowa głównego bohatera: Ten występ jest słaby, wręcz tandetny.

reklama

I u dochodzimy do pytania, kto właściwie ma być odbiorcą „Miasta 44”. Sugerują to chyba początkowe napisy, które informują widzów, że w 1944 roku od pięciu lat Warszawę okupowali Niemcy… Uczniowie o tym nie wiedzą? Polacy o tym nie wiedzą? Kto o tym nie wie? To trochę robienie z widza idioty, bo napisy te ani nie wprowadzają w nastrój filmu, ani nie wnoszą nic nowego do wiedzy historycznej przeciętnego człowieka. Ot, przedłużmy film o dodatkową minutę.

Film Komasy charakteryzuje powstanie hasłowo. Widzowie otrzymują na ekranie pewne epizody, które z powstaniem nam się kojarzą. Dzielnice takie jak Wola czy Czerniaków, bandycki oddział Oskara Dirlewangera, chłopiec, który wygląda jak ożywiony Pomnik Małego Powstańca, przeprawa przez warszawskie kanały. To z pewnością przyczyni się w jakiś sposób do popularyzacji wiedzy o powstaniu – o ile młodzież będzie potrafiła się na tym filmie skupić.

Z pewnością warto zwrócić uwagę na pracę kamery. Krótkie, niekiedy „rwane” ujęcia z ręki, niezwykle dynamiczne, ale też szalenie dla widza niepokojące, fenomenalnie podkreślają nastrój filmu. Są też ujęcia długie, plany ogólne, ale wszelkie ruchy kamery świetnie współgrają z fabułą (chociażby ujęcia w powstańców broniących się w domu w jednej z ostatnich sekwencji „Miasta 44”). Niektóre z nich przywodzą na myśl kadry z innych filmów – zresztą sam Komasa podkreśla w wywiadach, że Spielberg czy Polański to jego mistrzowie. Mnie osobiście najbardziej zapadły w pamięć ujęcia Stefana idącego przez płonącą Warszawę. W pewnym momencie można mieć poczucie, że chłopak jest zupełnie sam na tym świecie – zupełnie jak Szpilman, który wychodzi na ulice miasta po upadku powstania.

Na plus warto też ocenić zakończenie filmu – konstruując w taki sposób ostatnią sekwencję, Komasa pozostawił miejsce na wyobrażenie widza dotyczące dalszych losów dwójki bohaterów. Już teraz na forach internetowych trwa dyskusja na temat tego, jak należy interpretować ostatnie sceny filmu i jak potoczyły się losy głównych postaci. Nie chcę się wdawać w szczegóły zakończenia, aby nie zdradzać, jak obraz Komasy się kończy – reżyser daje widzom nadzieję, choć ja sama zinterpretowałam ostatnie sceny dość pesymistycznie.

Zdecydowanie „Miasto 44” wypada lepiej od (jak na razie czterech) odcinków ostatnio wyprodukowanej, dotyczącej powstania serii serialu „Czas honoru” – a warto pamiętać, że za tę produkcję także odpowiada Akson Studio. Lepiej wypada także od ostatniej adaptacji „Kamieni na szaniec”. Jednak „Miasto 44” na pewno nie dorównuje „Kanałowi” Wajdy czy „Kolumbom” Morgensterna – chociażby dlatego, że jest słabsze artystycznie. Zdecydowanie też jestem przeciwna negowaniu takich filmów i porównywaniu ich do dzieła Komasy. Te obrazy wciąż uważane są za arcydzieła – a nie jestem przekonana, czy za pięćdziesiąt lat za taki film będzie uważane „Miasto 44”.

Redakcja i korekta: Agnieszka Leszkowicz

reklama
Komentarze
o autorze
Agata Łysakowska-Trzoss
Doktorantka na Wydziale Historycznym oraz studentka filmoznawstwa na Uniwersytecie im. A. Mickiewicza w Poznaniu. Interesuje się historią życia codziennego, rozwojem miast w XIX wieku oraz historią filmu. Miłośniczka kultury hiszpańskiej i katalońskiej oraz wielbicielka filmów z Audrey Hepburn. Choć panicznie boi się latać samolotami, marzy o podróży do Ameryki Południowej.

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone