„Miasto 44” – reż. Jan Komasa – recenzja i ocena filmu
Przeczytaj też recenzję „Miasta 44” pisaną „z drugiej strony”, w której film otrzymał ocenę 6/10.
Prapremiera „Miasta 44” odbyła się jeszcze w sierpniu na Stadionie Narodowym i od razu wywołała spory wśród krytyków. Podniosły się głosy, że Jan Komasa pokazał film kiczowaty, niedokończony. Sam autor dolał oliwy od ognia, gdy przyznał się, że w istocie film w tej wersji był niekompletny. To stwierdzenie wywołało burzę – choć wydaje mi się, że Komasa słusznie zrobił, pokazując film w wersji „beta”. Oczywiście wszystkie „za” i „przeciw” nie przeszkodziły, aby rzesze krytyków od razu położyły krzyżyk na pierwszej od wielu lat produkcji poświęconej tematyce trudnej, ale koniecznej do opowiedzenia na wielkim ekranie. Powstanie warszawskie i „śmierć” stolicy to tematy, które zasługują na wielkie kino. Choć to temat dramatyczny, powstanie nie potrzebowało kolejnej „Eroiki” czy „Kanału”. Powstanie nie potrzebuje także kolejnego filmu jak dokumentalne „Powstanie Warszawskie”, które niedawno gościło w naszych kinach.
Przyszedł czas na film, który garściami czerpałby z bogatej w symbole, alegorie i motywy popkultury, jednocześnie mieszając to z okrucieństwem wojny, dramatyzmem i pewnego rodzaju realizmem emocjonalnym. To wszystko dostaliśmy w „Mieście 44”, które od ponad tygodnia polscy widzowie mogą już oglądać w kinach. Obejrzałem go w dniu premiery i szczerze przyznam: dopiero teraz jestem w stanie na zimno ocenić film Komasy. Zaraz po seansie wiedziałem tylko, że nie chcę oglądać tego filmu jeszcze raz. Nie dlatego, że był zły. Dlatego, że był tak dobry i jako warszawiak, Polak, młody człowiek czułem gniew, strach, przerażenie, szok i mimo wszystko dumę.
„Miasto 44” jest oczywiście klasycznym dramatem wojennym, gdzie oprócz wielkiego wydarzenia historycznego w tle i bohatera zbiorowego znanego z kart historii na pierwszy plan wysuwa się dramatyczna historia miłości i przemiany głównego bohatera. Stefan idzie bowiem walczyć w powstaniu najpierw ze względu na poznaną dziewczynę – „Biedronkę”, potem motywuje go zemsta, a na końcu wola przetrwania. Sytuację komplikuje jednak koleżanka z oddziału, Kama, która też wodzi na pokuszenie młodego Stefana. Trójkąt miłosny się zawiązuje, a w tle trwa dramat Warszawy. Dzieje powstania poznajemy zatem przez pryzmat przeżyć tej trójki i otaczających ich kompanów. Filmowi nie brak postaci, które zapadają w pamięć i są żywą projekcją archetypów rodem z kina wojennego. Nie brak zatem ostrego, ale sprawiedliwego dowódcy; przystojniaka, który wodzi prym w grupie; twardziela czy w końcu oddziałowego błazna, który i tak ma w sobie więcej ikry niż inni „gieroje”. To właśnie postać „Beksy” grana przez Antoniego Królikowskiego jest świetną projekcją zarówno dzisiejszej, jak i ówczesnej młodzieży – sprawia, że widzowi w jego wieku czasy sprzed siedemdziesięciu lat mogą się wydać nieco bliższe. „Beksa” jawi się jako lekkoduch, który chce postrzelać i wyrwać fajną laskę. Który współczesny chłopak wychowany na grach z cyklu „Call of Duty” czy filmach i serialach pokroju „Band of Brothers” nie chciałby przeżyć wojennej przygody? „Beksa” jednak, gdy przychodzi godzina próby, potrafi udowodnić swą odwagę – i nawet w najtrudniejszej chwili nie zapomina o swym poczuciu humoru.
Jak banalnie by to nie zabrzmiało, sam film opowiada zatem o młodych ludziach, którzy na początku z uśmiechem i wiarą idą walczyć za wolną Polskę, za miłość i dla siebie samych. Wymowna jest scena, gdy młodzi, piękni i rozśpiewani powstańcy idą ulicą, witani przez tłumy. Są gotowi walczyć, mimo że nie wszyscy mają broń. Nic to jednak – są młodzi i nie boją się śmierci. Można powiedzieć, że to kiczowata epickość, ale jest to zamierzony efekt. Komasa zdaje się nam pokazywać samo wyobrażenie tych młodych ludzi o powstaniu. Pierwsza śmierć zmienia jednak wszystko. Potem jest już coraz gorzej. Widz zanurza się w krwawej opowieści wypełnionej kolejnymi potyczkami, gdzie kule naprawdę uśmiercają i wybuchy coraz bardziej niszczą Warszawę. Z minuty na minutę coraz bardziej zagłębiamy się w historii o śmierci miasta i tragedii jego mieszkańców, opowiedzianej językiem tuzów amerykańskiego kina: Tarantino, Nolana, a i nawet trochę ze Spielberga się znajdzie. Na końcu pozostają zaś tylko zgliszcza, chęć przetrwania za wszelką cenę albo brutalna utrata jakiejkolwiek nadziei.
Przeczytaj:
Jeśli chodzi o stronę artystyczną – oglądając ten film, widz ma wrażenie, że pewne sceny już gdzieś widział. Mamy trochę z „Szeregowca Ryana”, trochę z „Pianisty”, odrobinę „Bękartów Wojny”, nieco „matrixowej” estetyki, a to wszystko polane sosem z efektów specjalnych, których nie powstydziłaby się amerykańska „Fabryka Snów”. Oczywiście niektóre sceny i zastosowane motywy wywołują szyderczy uśmiech, ale już inne totalny dreszcz. Bez względu jednak na ocenę artystyczną, wszystkie mają swój sens. Pocałunek wśród kul, bieg w zwolnionym tempie z piosenką Niemena w tle czy ściskające ściany kanałów są swoistą prezentacją stanów emocjonalnych bohaterów. Do mnie to przemawia i wciąga bez reszty. Mimo zarzutów względem tego aspektu filmu wątki popkulturowe są ogromnym atutem dzieła Komasy. Z całą stanowczością mogę dodać, że scena wybuchającego czołgu pułapki lub powstańcy wynurzający się z zalanej piwnicy w rytm ostrych nowoczesnych brzmień mogą stać się z czasem scenami kultowymi.
Oczywiście w tej beczce miodu znalazła się też łyżka dziegciu. Film Jana Komasy – mimo że jest obrazem, który z jednej strony stanowi świetną filmową rozrywkę, a z drugiej jest wręcz hiperrealistycznym ukazaniem tragedii powstania – nie ustrzegł się wad. Trochę szwankuje gra niektórych aktorów oraz sama prezentacja postaci. Stefan jako główny bohater nie przyciąga, a jego relacja z Kamą jest mało wiarygodna. Na uznanie jednak zasługuje młodziutka Zofia Wichłacz, która wcielała się w postać Biedronki. Należałoby też wspomnieć trochę o samym mieście. Gdzieniegdzie widać wyraźnie, że wiele zrobił komputer i wszystkiego tymi paroma tonami gruzu nie dało się załatwić. Może jest to czepialstwo, ale jednak scenografia jest istotna przy ocenie filmu i ten niewielki mankament sprawia, że moim zdaniem na maksymalną ocenę „Miasto 44” nie zasłużyło.
Trudno mi jednak nie ocenić tego filmu pozytywnie. Dawno żaden polski film (nie licząc „Jacka Stronga”) nie dał mi poczucia, że Polacy potrafią zrobić kino na światowym poziomie. Do tego zrobić film historyczny, który nie wpada w pułapkę martyrologicznego i mesjanistycznego bełkotu rodem z poprzedniej epoki. „Miasto 44” to wciągający, wbijający w fotel obraz wojny, który zapada w pamięć tak głęboko, że nie trzeba kina 4D, by poczuć sierpniowe słońce i letni wiatr na twarzy – który z czasem przynosi zapach zgliszczy, krwi i zwęglonych ciał.
Redakcja i korekta: Agnieszka Leszkowicz