Mariusz Gadomski: Skoro kochamy Lwów, kochajmy go takim, jakim był naprawdę
Natalia Pochroń: We współczesnej narracji przedwojenny Lwów przedstawiany jest niemal jako miasto idealne. Dystyngowani panowie w melonikach, szykowne panie w sukniach i zwiewnych szalach, klimatyczne kawiarnie i nastrojowe uliczki – to jego najczęstszy obraz. Pan zdaje się rzucać wyzwanie tym wyobrażeniom, ukazując Lwów zbrodniarzy, rabusiów i morderców. Skąd taki pomysł?
Mariusz Gadomski: Lwów, jak każde miasto, miał swoje jasne i mroczne strony. O tych drugich rzadko się wspomina, dlatego obraz przedwojennego Lwowa jest trochę spłaszczony, przesłodzony. Ale skoro kochamy Lwów, to kochajmy go takim, jakim był naprawdę, a nie takim, jakim byśmy chcieli, żeby był. Pokazanie ciemniejszej, czasami makabrycznej strony Lwowa, nie wynikało z chęci obrazoburstwa, bo pomimo tych wszystkich strasznych zbrodni, pozostał on miastem pełnym uroku. Sam pomysł stworzenia lwowskiego pitawala był dość banalny. Moją dziennikarską specjalnością są archiwalne historie kryminalne. Studiując przedwojenne gazety i publikacje wspomnieniowe, natrafiłem na mnóstwo takich spraw ze Lwowa - jedną z pierwszych była historia „krwawego kioskarza”, czyli Hieronima Cybulskiego. Wybrałem te najbardziej interesujące i tajemnicze, po czym zasiadłem - najpierw do researchu, a następnie do pisania.
N.P.: Bodaj największym zaburzeniem obrazu miasta Semper Fidelis jest jedna z opisywanych przez pana zbrodni, dokonana tuż przy Cmentarzu Łyczakowskim, przez byłego ochotnika wojny polsko-bolszewickiej. Czy często dochodziło do takich sytuacji?
M.G.: Jak często, nie potrafię odpowiedzieć. Niemniej nie był to jednostkowy przypadek. Znam historię legionisty Pierwszej Brygady, który w cywilu zabił kobietę i dwoje jej dzieci. W mojej książce mamy uczestników wojny polsko-bolszewickiej, którzy zostali komunistami i dokonywali zamachów terrorystycznych. Bohaterstwo wojenne czy Krzyż Walecznych nie oznaczają bycia nieskazitelnym. Tak bywa tylko w ckliwych romansach. Prawdziwe życie nie jest takie piękne. Dodajmy, że zabójca z Cmentarza Łyczakowskiego był młodym zakochanym mężczyzną, targały nim silne emocje. Co ciekawe, nie wiadomo jakie były motywy tej zbrodni, ta historia jest bardzo zawikłana, w zasadzie nie ma zakończenia. Pojawia się kilka tropów, które tak naprawdę prowadzą donikąd.
N.P.: Przewrotny tytuł pana książki można odnieść do sprawy Pinkasa Mangotta, który we Lwowie tak kochał, że aż z tej miłości zabił – swą lubą i jej siostrę. Czy natknął się pan na więcej spraw tego typu?
M.G.: Na bardzo wiele. Miłość, zazdrość, zdrada - to istna mieszanka piorunująca. A we Lwowie ludzie kochali gorąco i namiętnie! Z ciekawszych spraw, które nie znalazły się w książce, wymienię historię zakochanego fryzjera z ulicy Kopernika, któremu piękna żona (notabene dwukrotnie przez niego poślubiona) notorycznie przyprawiała rogi. W końcu miał tego dość, chwycił rewolwer i ją zastrzelił. Interesująca jest też sprawa młodej lekarki, która zabiła kochanka.
N.P.: Tym, co niewątpliwie zadziwia w sprawie przywołanego wcześniej Mangotta, jest niewiarygodny wyrok, jaki usłyszał za dokonane morderstwa. Czy możemy na tej podstawie wyciągnąć jakieś ogólniejsze wnioski o funkcjonowaniu sądownictwa w przedwojennym Lwowie?
M.G.: To pytanie bardziej do prawników lub historyków prawa. Jako laik w tej dziedzinie uważam, że lwowskie sądownictwo nie funkcjonowało inaczej niż w innych miastach. Najsurowsze wyroki, nawet kary śmierci, zapadały przede wszystkim wobec członków zorganizowanych band, które dopuszczały się morderstw, i sprawców szczególnie bestialskich zbrodni. Generalnie sędziowie byli natomiast bardziej wyrozumiali dla kobiet-morderczyń. Aczkolwiek nie zawsze. Skazanie Rity Gorgonowej na karę śmierci za zabójstwo, którego de facto jej nie udowodniono, było skandalem, o czym wspominał w swoich publikacjach Tadeusz Boy-Żeleński. Jak się wydaje, lwowski trybunał w tym wypadku „dał ciała”, ulegając presji ulicy, która nie mogła darować Gorgonowej, że rozbiła małżeństwo Zarembów, i najchętniej ukrzyżowałaby tę kobietę jeszcze przed procesem.
N.P.: Jakiego rodzaju przestępstwa dominowały wśród Lwowian?
M.G.: Krwawe zbrodnie, mroczne zagadki i prowadzące donikąd tropy to wierzchołek góry lodowej. Najwięcej było pospolitych kradzieży, oszustw, bijatyk ulicznych, nieporozumień rodzinnych – czyli tego wszystkiego, co także dziś zapełnia rubryki kryminalne.
N.P.: W swojej książce pisze pan, że rok 1925 „pod względem przestępczości był (…) dla Lwowa szczególny”. Dlaczego?
M.G.: Było takie zdanie użyte przez którąś z gazet. Podpisuję się pod nim obiema rękami. Aż cztery morderstwa popełnione w tymże roku znalazły się w książce. Porażają okoliczności, w jakich zostały popełnione. Ci, którzy pasjonowali się takimi historiami, nie mieli tego roku wytchnienia. W styczniu zagadkowe morderstwo studenta na Cmentarzu Łyczakowskim, w marcu podwójna zbrodnia Pinkasa Mangotta, latem polityczne zabójstwo w biały dzień, w najbardziej ruchliwym punkcie miasta, we wrześniu niewyobrażalny mord za murami klasztoru karmelitów. Cóż można powiedzieć? Nie ma jak Lwów!
N.P.: W okresie międzywojennym rozprawy sądowe traktowano niemalże jak najwyższą formę rozrywki – przed budynkami sądów gromadziły się prawdziwe tłumy gapiów, a na sale rozdawano specjalne wejściówki. Jak Pan myśli, z czego wynikało tak duże zainteresowanie procesami sądowymi?
M.G.: Myślę, że po części z ciekawości, ale też ze swoiście pojmowanego snobizmu. Ktoś przysłuchiwał się zeznaniom okrutnego mordercy i mógł potem się tym pochwalić w cukierni Zalewskiego. Dziś jest zresztą tak samo. Te tłumy gapiów na miejscu zbrodni, komentarze w internecie. Nic się pod tym względem nie zmieniło.
N.P.: Przedwojenne gazety niezwykle żywo relacjonowały rozprawy sądowe – nierzadko czytało się je niczym wciągające powieści w odcinkach. Jaką rolę odegrała prasa w relacjonowaniu zbrodni lwowskich?
Przed wojną nie było telewizji i internetu. To, co dziś widzimy na ekranie, w tamtych czasach dziennikarze musieli opisać. Im bardziej kwiecistego stylu używali, tym gazety lepiej się sprzedawały. W latach dwudziestych we Lwowie wychodziły bodaj cztery duże dzienniki, więc konkurencja na rynku prasowym musiała być spora. Obszerne relacje z procesów gwarantowały zejście całego nakładu. Ale zwrócę też uwagę na inny aspekt. W tamtych czasach ludzie naprawdę czytali gazety, były one jedynym źródłem informacji. Prasa dawała z siebie wszystko, by zadowolić czytelników. Dziś już tego nie ma. Czytamy nagłówki, często bez zrozumienia, a i niektórzy dziennikarze być może wychodzą z założenia, że nie ma sensu wypruwać sobie żył, by rzetelnie i szczegółowo przedstawić jakąś historię, bo i tak zostanie ona przeinaczona.
N.P.: Skąd pozyskiwał pan informacje o zbrodniach?
M.G.: Właśnie z archiwalnych wydań lwowskiej prasy, dostępnej – ku mojej niezmiernej uldze – w cyfrowych zbiorach bibliotek publicznych. Podparłem się też publikacjami wspomnieniowymi, ale raczej w celu oddania klimatu ówczesnego Lwowa. Bezcenne były stare plany Lwowa. Najmniej przydatne okazały się moje własne wrażenia z kilkakrotnego pobytu w tym mieście. Miałem okazję w nim być jeszcze w czasach ZSRR i niestety po duchu dawnego Lwowa nie było już wtedy śladu. Może z wyjątkiem staruszki z Rynku Halickiego, która słysząc polski język, nie chciała pieniędzy za pomidory...
N.P.: Czy jest jakaś zbrodnia, która w sposób szczególny wstrząsnęła panem podczas pracy nad książką?
M.G.: Wszystkie opisane zbrodnie są na swój sposób ohydne. Najbardziej wstrząsająca była dla mnie sprawa „krwawego kioskarza”, o którym słyszałem w dzieciństwie i bardzo się go wtedy bałem. Zabił kobietę właściwie bez powodu. Poćwiartował zwłoki. Nie widział w tym nic nagannego. Gdy policja przyszła go aresztować, powiedział, że ofiara była „tylko prostytutką”.
N.P.: Pisał pan już o przestępczym Lublinie, Lwowie. Czy przeczytamy o mrocznej stronie jeszcze jakiegoś miasta?
M.G.: W następnej publikacji książkowej, która ukaże się nakładem Histmag.org w najbliższych miesiącach, bardziej niż na miastach, skupiam się na mrocznej stronie natury kobiecej. A kolejna pozycja, nad którą pracuję, to dość swobodna biografia Hipolita Ryttera alias Hipek Wariat, jednego z najaktywniejszych przedwojennych gangsterów - pojawią się takie miasta jak Warszawa, Lublin i Charków pierwszych lat XX wieku. W zamyśle mam jeszcze pitawal wileński.
N.P.: Czekamy z niecierpliwością!