Maria z powstania
Ten tekst jest fragmentem książki Niny Majewskiej-Brown „Z powstania do Auschwitz”.
Wczorajszy dzień był absolutnym koszmarem. Nie dość, że niespodziewanie, zupełnie bez ostrzeżenia zniknęła Zula, to w dodatku, w chwili gdy podśpiewując pod nosem, cała upaćkana sokiem, drylowałam wiśnie na nalewkę, rozpoczęło się powstanie. Ludzie w euforycznym szale rzucili się do walki i wszyscy pomagają sobie nawzajem, jak tylko mogą. Jestem przerażona. Na ulicach tyle się dzieje. Strzały, wybuchy, krzyki mieszają się z polskimi pieśniami, modlitwami. Zrobiło się tak niebezpiecznie, że strach wyściubić nos z domu. W dodatku Henio nie ma jak wrócić z pracy.
Mam nadzieję, że został w biurze i nic mu nie grozi, że nie zaangażuje się w nic głupiego. Wyszedł z domu jak zwykle o poranku, z jedną kanapką, i miał wrócić na siedemnastą na obiad.
Martwię się tak przepotwornie, że nie potrafię znaleźć sobie miejsca. I jak na ironię, cieszę się, że gosposia zniknęła, bo przynajmniej, krzątając się w kuchni, zajmuję myśli czymś innym. Teoretycznie oczywiście.
Całe szczęście, że dziewczynki zdążyły dotrzeć bezpiecznie z wielkim koszem jedzenia! Mam nadzieję, że zgromadzone zapasy pozwolą nam przetrwać te kilka dni, zanim w mieście na powrót zapanuje spokój.
Od samego rana ludzie zebrali się na podwórku kamienicy, by rozprawiać o tym, co się dzieje. Jedni uspokajali sąsiadów, inni zagrzewali do walki, wlewając w nas optymizm. Jeszcze inni dzielili się informacjami z miasta. Każde podwórko wyglądało jak mała rozgłośnia radiowa połączona z kościołem. Po wysłuchaniu wiadomości odczytywanych przez lektora, jak nazywamy naszego poczciwego stróża, tłumnie przemieszczamy się pod naszą podwórkową kapliczkę, by gorliwie się modlić w intencji powstańców i zwycięstwa.
Czasem się zastanawiam, co Bóg myśli o naszych modłach, bo błagając o litość dla nas, siłą rzeczy modlimy się o śmierć dla Niemców...
Całe szczęście, że z Jadwigą mieszkamy na tym samym piętrze i nadal możemy się spotykać, choć nie ma mowy o tym, by wyjść na balkon. To zbyt niebezpieczne. To ona przed chwilą zawołała mnie do siebie, by przez boczne okienko pokazać niemiecki czołg, który nie wiedzieć po co wjechał na naszą ulicę. Byłyśmy zatrwożone, że zacznie strzelać. Wystarczyłby jeden pocisk, żeby kamienica runęła, tak przynajmniej mi się wydaje. Czołg usiłował rozjechać barykadę zbudowaną z byle czego, głównie z koszy na śmieci, mebli i płyt chodnikowych; wyskakujący z bram chłopcy rzucali w niego butelkami z benzyną, niestety, nie wyrządzając mu większych szkód, a stojący w oknach na wyższych piętrach ludzie bili brawo.
Byłyśmy z Jadzią zszokowane, bo oglądane sceny bardziej przypominały groteskowe przedstawienie w kiepskim kabarecie niż wojnę. Zresztą po chwili czołg się wycofał i tyle go widziałyśmy.
Zewsząd słychać strzały. Z daleka widać dymy. Nie wiadomo, co się dzieje w mieście, co się pali, gdzie strzelają.
Jesteśmy zdani na wiadomości od tych, którzy przebiegają nieopodal albo jakimś cudem docierają pod nasz adres. Armaty albo czołgi, nie potrafię stwierdzić, walą jak oszalałe. Nie sposób choć na chwilę zapomnieć o tym, co się wyprawia na zewnątrz.
Noc była bardzo niespokojna. Nie zmrużyłam oka, czekając na męża i nerwowo nasłuchując. Zrywałam się na każdy głośniejszy dźwięk, każdy świst.
W rezultacie witam nowy dzień, ze zmęczenia słaniając się na nogach. Dopiero drugi sierpnia, a ja mam wrażenie, jakby minął tydzień.
Z samego rana pospiesznie się ubieram i razem z Jadźką idziemy na dół wypytać Szymańskiego o najnowsze wieści. Nikt nic nie wie, wszyscy się jedynie domyślają, podpuszczają nawzajem. Denerwują. Wiemy tylko, że rzeczywiście wybuchło powstanie, że nasi dzielnie walczą i wkrótce będzie po wszystkim.
Ale nie potrafię się tym cieszyć, za bardzo się zamartwiam.
Gdzie jest Henio?
Już od pierwszych chwil na ulicach pojawiły się zasieki. Wszyscy znosiliśmy i nadal znosimy, co tylko mamy pod ręką: meble, kubły na śmieci. Co tylko się da. Nikt nie żałuje tego, co posiada, niektórzy taszczyli nawet cenne antyki. Aż żal było patrzeć na ludwikowskie krzesła, biedermaierowskie stoliki, które poniewierały się na kupie z deskami i płytami chodnikowymi.
Pierwsze barykady stanęły na rogu Żurawiej i placu Trzech Krzyży oraz przy Kruczej. Nigdy w życiu czegoś takiego nie widziałam: takiego optymizmu, ożywienia, zapału. Wiary!
Ludzie od razu ruszyli robić przekopy między piwnicami i teraz ze wszystkich stron rozlega się dźwięk młotów i kilofów, zupełnie jakbyśmy się znaleźli na wielkiej budowie albo w lesie pełnym dzięciołów.
– Mamo, masz jakieś wieści od papy?
Wystraszona Zosia, z uwieszoną ramienia Anielą, znowu przychodzi z tym samym pytaniem.
– Nie, nic nie wiem. Przecież obiecałam, że jak tylko…
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Niny Majewskiej-Brown „Z powstania do Auschwitz” bezpośrednio pod tym linkiem!
– Wiem, mamuś, ale tak bardzo się martwię. Gdzie on może być? Przecież jego biuro jest zaledwie kilka przecznic dalej. Pomyślałam nawet, żeby go poszukać. Gdybym poszła…
– Chyba oszalałaś?! Nie ma mowy! Za bramę nie da się wyjść, wszędzie strzelają, a ty chcesz się wybrać w miasto!
– Trzeba coś zrobić.
– Tatko jest dorosły, rozsądny, poradzi sobie. I nie darowałby mi, gdybym was wypuściła z domu. Musimy czekać. A co, jeśli on wróci, a was nie będzie?
– Ale…
– Tutaj jesteś bardziej potrzebna. Zaopiekuj się chłopcami, bo nastawiłam zupę i nie mogę ruszyć się z kuchni.
– Ludzie mówią, że w piwnicach jest najbezpieczniej.
– I mają rację, ale Bogu niech będą dzięki, na razie jeszcze nic nam nie grozi.
– Tadek mówi, że dzień, dwa i będzie po sprawie.
– Oj wy, młodzi, naiwni jesteście. – Nagle staję się czujna. – Kiedy się widzieliście?
– Dzisiaj rano.
– I nic mi nie powiedziałaś? – A co miałam mówić? Nie patrz tak na mnie, nie zrobiłam nic złego!
– Skaranie boskie z wami.
– Ale…
– Nie ma co roztrząsać. Musimy na wszelki wypadek spakować najcenniejsze rzeczy i przygotować się na zejście do piwnicy w każdej chwili.
– Może niech Anielka zajmie się Jaśkiem i Stasiem, a ja ci pomogę.
– Róbcie, jak chcecie, a pomoc zdecydowanie by mi się przydała. Trzeba toboły przyszykować. Wiesz, gdzie Zula trzyma nasze walizki?
– W komórce na strychu.
– O Boże, tylko nie tam.
– Czemu…
Uprzedzam ciąg dalszy jej pytania i ze złością wyrzucam z siebie:
– Bo najłatwiej trafić w dach! Zapali się i cała kamienica zaraz stanie w ogniu. Myśl trochę. A teraz dalej, do roboty. Aniela! Chodź tutaj! – krzyczę zupełnie niepotrzebnie, ale nie potrafię się opanować.
Jestem na skraju wyczerpania.
Najchętniej zwinęłabym się w kłębek i schowała pod łóżkiem. Tak bardzo bym chciała, żeby był tu Henryk. Żeby mnie pocieszył, powiedział, że wszystko będzie dobrze. Tymczasem sama muszę wziąć sprawy w swoje ręce.
Muszę zaplanować, spakować, co trzeba, wziąć pod uwagę różne ewentualności, być zaradna, przebiegła i sprytna, by ograć los. Całe szczęście, że już kilka tygodni temu kazałam Zuli przygotowywać zapas sucharów. Zdobyłam też kilka kilogramów kaszy i grochu, które upchnęłam w kącie na dnie szafy pod pościelą, by nie skusiły gosposi. Zula, choć dobrze gotowała i wiedziała, gdzie zdobyć różne produkty, nie zwykła się ograniczać, gdy widziała większy zapas jedzenia. A każdą moją uwagę, że musimy oszczędnie gospodarować tym, co mamy, bo nie możemy być pewni dnia ani godziny, zbywała machnięciem ręki i gderaniem pod nosem, wyzywając mnie od głupich skner. Udawałam, że tego nie słyszę.
– Szymański mówił, że całe Śródmieście jest zabarykadowane.
– Co ty powiesz? – Zamieram z chochlą w dłoni nad cienkim krupnikiem z kilkoma ziemniakami, okraszonym jedynie podsmażoną cebulką, bo jakoś żal mi słoniny. – Będę musiała zaraz zejść na podwórze, to może dowiem się czegoś więcej.
– Teraz przechodzi się z podwórka na podwórko przez dziury wybite w murach, ale łatwo się zgubić.
Po dłuższej chwili narzucam na siebie cienki stary płaszcz, zbiegam co dwa stopnie po schodach i mieszam się z tłumem sąsiadów. Pan Brzeziński z pierwszego piętra głośno odczytuje „Biuletyn”, ponoć działa też jakaś radiostacja, ale bez Henia zupełnie nie wiem, jak nastawić radio, by posłuchać wiadomości.
Boże, jak bardzo brakuje mi męża! Gdzie się podziewa mój ukochany, czy ktoś go przygarnął? Może poszedł do Róży? Ich dom jest nieopodal jego biura.
– A dzień dobry, sąsiadko!
– Dzień dobry, choć raczej niezbyt. – Irena spod piątki wita się ze mną zdenerwowana. – Słyszała pani o naszym Lolku?
– Jakim Lolku? – Wpatruję się w nią, zupełnie nie kojarząc, o kim mowa.
– Od stróżów.
– Szymańskim?
– No, o tym! Da pani wiarę, że podobno zginął na Marszałkowskiej?
Mówi to tak spokojnie, że w pierwszej chwili odnoszę irracjonalne wrażenie, iż jest zadowolona. Tylko nie pojmuję, czy z tego, że mamy w kamienicy bohatera, pierwszego dzielnego powstańca, a w zasadzie pierwszą ofiarę powstania, czy bardziej z tego, że może podzielić się ze mną plotką.
Otrząsam się zła na siebie, że w takiej chwili dopadają mnie głupie refleksje. Zamiast tego usiłuję przywołać z pamięci obraz chłopaka. Jego zawsze uśmiechniętą piegowatą twarz i wiecznie sterczące, niedające się ujarzmić rude włosy. Znam, a może właśnie należałoby użyć czasu przeszłego… znałam go od berbecia.
Nim uda nam się wymienić dalsze uwagi, głos stojącego na ławce stróża dominuje nad podwórkiem.
„Dowódca Armii Krajowej dał rozkaz do walki z wrogiem
ŻOŁNIERZE STOLICY
Wydałem dziś upragniony przez was rozkaz do jawnej walki z odwiecznym wrogiem Polski, najeźdźcą niemieckim. Po blisko pięciu latach nieprzerwanej i trwałej walki prowadzonej w podziemiach konspiracji stajecie dziś otwarcie z bronią w ręku, by ojczyźnie przywrócić wolność i wymierzyć zbrodniarzom niemieckim przykładną karę za terror i zbrodnie dokonane na ziemiach Polski.
Warszawa, 1 sierpnia 1944 roku.
Dowódca Armii Krajowej (–) ‹‹Bór››”