Marek Pasturczak, Jerzy Lelwic – „Trzeba ginąć, stąd się nie wychodzi. Krojanty 1939 - prawdy, mity, legendy” – recenzja i ocena
Marek Pasturczak, Jerzy Lelwic – „Trzeba ginąć, stąd się nie wychodzi. Krojanty 1939 - prawdy, mity, legendy” – recenzja i ocena
Ten kilkuminutowy epizod bitwy granicznej na Pomorzu stworzył jednak wiele mitów, do dziś się utrzymujących w powszechnej świadomości. Marek Pasturczak i Jerzy Lelwic podjęli próbę konfrontacji z tymi mitami.
Musze przyznać, że z dużą ostrożnością zasiadłem do książki o niemal barokowym tytule „Trzeba ginąć, stąd się nie wychodzi. Krojanty 1939 - prawdy, mity, legendy”. Wynikało to z kilku przyczyn – pierwszą był sam tytuł, wydał mi się lekko zbyt pompatyczny, delikatnie rzecz ujmując. Drugą była kwestia autora, a raczej głównego autora – Marka Pasturczaka. Jako syn kpt. Janusza Pasturczaka, dowódcy 2. Baterii, 11. Dywizjonu Artylerii Konnej mógł napisać hagiografię – choćby dlatego, że we wrześniu 1939 r. właśnie 2. Bateria wspierała pomorskich ułanów. Niepotrzebnie się jednak obawiałem.
O samej szarży przeczytałem pierwszy raz przed 22 laty w popularyzatorskiej książeczce „Krojanty 1939” wydanej w ramach serii Bitwy Polskie (coś jak Żółty Tygrys lat 90. ubiegłego wieku). Napisał ją Stanisław Grabowski, jednak jej objętość ograniczyła się do powtórzenia mniej więcej oficjalnej wersji. Ponieważ sama szarża była tylko krótkim epizodem wrześniowej bitwy o Pomorze, większość opracowań przedstawiając ją dosyć ogólnie i w dodatku na tle walk o Chojnice.
Pierwszą, w miarę dokładną analizę szarży, koncepcji poznałem w książce Roberta Michulca „Wrzesień 1939. Zbrojne ramię sanacji”. Ta wydana przed 10 laty książka miała generalnie opinię kontrowersyjnej i obrazoburczej, dodatkowo uderzała w idealistyczny obraz armii II Rzeczpospolitej. Sama szarża została przeanalizowana na podstawie istniejących dokumentów (nie wszystkich oczywiście) oraz znanych relacji czy wspomnień. I miała być argumentem na rzecz bezmyślnego wykorzystywania kawalerii.
Wróćmy jednak do recenzowanej książki. Obaj autorzy (aczkolwiek większość pracy wykonał Marek Pasturczak) podeszli zupełnie inaczej do całej sprawy. Nie odcinając się całkowicie od wcześniejszych pozycji, skupili się na analizie istniejących dokumentów, w tym również niemieckich. Pochylili się nad wszystkimi znanymi relacjami, starając się jednocześnie dotrzeć do innych, niepublikowanych czy po prostu nieznanych źródeł.
Książka Pasturczaka i Lelwica to przede wszystkim dogłębna analiza działań 18. Pułku Ułanów pierwszego dnia wojny. Choć pierwsze rozdziały (traktujące o ostatnich przedwojennych dniach i zawierające charakterystykę przeciwników) są solidnie napisane, to dopiero opis działań jest swoistym crème de la crème. W oparciu o raporty, ale przede wszystkim relacje (spisane i ustne) śledzimy bój graniczny dzielnych kawalerzystów, którzy – mimo mniejszej ilości sił i środków – skutecznie, a nawet z naddatkiem powstrzymywali przeważającego przeciwnika.
Sama szarża jest tak naprawdę wisienką na torcie tych walk. Autorzy nie ukrywają, że doszło do niej trochę przypadkiem, jednocześnie odzierają ją z legendy i romantycznej otoczki. Bo była to nieźle i nieszablonowo zaplanowana operacja, do której doszło bardziej pod naciskiem wyższego dowództwa (Pomorskiej Brygady Kawalerii albo Zgrupowania „Chojnice” – do wyboru...) niż z powodu ambicji czy pewności siebie dowódcy pułku. „Nie będzie mnie Pan uczył jak się wykonuje niewykonalne rozkazy, młody człowieku” – miał powiedzieć dowódca ułanów płk Kazimierz Masztalerz do por. Grzegorza Cydzika, który dostarczył rozkazy.
Jednak próba została podjęta, ale zbieg niekorzystnych okoliczności zniweczył wszelkie zamiary dowódców. Nigdy nie dowiemy się, co płk Masztalerz miał na myśli, bo zginął w niewyjaśnionych do dziś okolicznościach w czasie manewru na tyły Niemców (szarża była tylko jego przypadkowym elementem). Przy czym sama szarża wcale nie była wielkim sukcesem, nie zadano Niemcom dużych strat (co autorzy bez kompleksów podkreślają). Na sukces pierwszego dnia wojny składało się szereg epizodów, z popisowymi walkami opóźniającymi w rejonie Racławek – epizodzie mało znanym.
Ale czy w grę wchodziły tylko względy natury wojskowej? Autorzy jasno dają do zrozumienia, że nie. Wskazują na różnice pomiędzy różnymi rodzajami broni (kawaleria zadzierająca nosa i zakompleksiona piechota), a także żołnierzami (legionista, „katolik”, ck-oficer), czy na różnicę charakterów. Oni sami nie uciekają przed idealizowaniem jednych (kawalerzyści i artylerzyści konni) i wskazywaniem na błędy i brak umiejętności drugich (piechota i artyleria 9. siedleckiej Dywizji Piechoty). Jednakże niektóre zarzuty są poniekąd uzasadnione i pojawiają się również w innych opracowaniach – zwłaszcza jeśli chodzi o 9. Dywizję, ze szczególnym uwzględnieniem 35. Pułku Piechoty z jego dowódcą ppłk. Janem Maliszewskim na czele.
Pewnym wyjaśnieniem zamieszania i zaciemnienia obrazu walk 18. Pułku jest sposób w jaki powstawały relacje uczestników walk. Co ciekawe „pionierem” w tej dziedzinie nie była nieboszczka PRL, co raczej sami oficerowie, którzy wpierw chcieli przedstawić się w odpowiednim świetle nowemu rządowi gen. Władysława Sikorskiego, a później jakoś odnaleźć się w powojennej rzeczywistości. Ironią losu jest fakt, że po wojnie ułanom kłody pod nogi rzucali ich dawni towarzysze walk z 9. Dywizji, piastujący ważne stanowiska w… Głównym Zarządzie Politycznym WP!
Pomorscy ułani mogą być dumni, ba nawet muszą być dumni (i chyba byli) ze swej w karty we Wrześniu 1939 r. Nieszczęście polega na tym, że kojarzy się krótkim romantycznym i nieco przypadkowym epizodem. Marek Pasturczak i Jerzy Lelwic z wielkim trudem (choć, jak sami podkreślają, nie bez pozostawienia wątpliwości) pokazali, że 18. Pułk Ułanów Pomorskich wykonał coś więcej niż atak z szablą w ręką. I warto się o tym przekonać.