Marcin Szymański – „Zakładnicy piekła” – recenzja i ocena
Marcin Szymański – „Zakładnicy piekła” – recenzja i ocena
Wojna w Afganistanie skończyła się niedawno. Dla nas już kilka lat temu, dla Stanów Zjednoczonych przed dwoma laty, choć w ich wypadku wycofanie się z tego kraju zakończyło się strategiczną i wizerunkową klęską. Dla Afgańczyków walka nigdy się kończy… Choć analizy trwają, to jeszcze raczej za wcześnie na porządnego HaBeka z koalicyjnej wojny. Ale co innego wspomnienia – takie jak te, które wyszły spod pióra Marcina Szymańskiego.
„Zakładnicy piekła” to opowieść polskiego żołnierza, będącego na swojej drugiej rotacji w rejonie Hindukuszu. Tym razem jednak nie pełni funkcji liniowej, nie walczy na pierwszej linii. Nie jest nawet klasycznym sztabowcem, a raczej… no właśnie kim?
Marcin Szymański służył jako doradca/kontroler/łącznik… tak naprawdę sam nie mówi wprost ale odnoszę wrażenie, że był czymś w rodzaju „doradcy-kontrolera”. Poznaje zatem system pracy afgańskich sztabów, ichniejszych wyższych oficerów i sztabowców.
Po prawdzie Szymański był dowódcą polskiej grupy bojowej w Afganistanie, a dzięki doświadczeniu zdobytym na misjach zagranicznych (między innymi z Iraku), został zastępcą dyrektora do spraw współpracy z wojskiem Afganistanu w ministerstwie obrony tego kraju. Jego służba na tych odpowiedzialnych stanowiskach przypadł na szczególnie trudny czas wzmożonej działalności partyzantki. To była wielka lekcja pokory, ale również cenne doświadczenie, które przydało się polskiej armii.
Książka jest wspomnieniem i zarazem opowieścią o okresie ciekawej służby. Pokazuje również system funkcjonowania zwykłego oficera w międzynarodowym wojsku. Szymański znalazł się na swoim etacie w ramach czegoś, co w NATO nazywa się body snatching. Po naszemu to można streścić słowami: „Nie zbadane są wyroki Boskie, skarbówki i Zarządu Zasobów Osobowych”. Po prostu w wojsku tak jest – nigdy nie dostajesz tego co chcesz… zwłaszcza w kadrach.
Ale czy Szymański narzeka? Nie. Dostosowuje się do sytuacji, kompletuje międzynarodowy zespół… no kompletuje. To co „personalni” dali, musi jakoś zagospodarować. Ma zatem dobór niezwykłych oryginałów z kilku krajów NATO, których musi jakoś wdrożyć w swoją sztabową machinę. Okazuje się, że jak się chce dobry zespół można skompletować.
Ciekawie wyglądają stosunki z afgańskimi oficerami. Mają naprawdę różnorodną przeszłość i kariery – ten służył u mudżahedinów, tamten przeszedł radziecki system szkół wojskowych i walczył dla poprzedniego reżimu, jeszcze inny to produkt amerykańskiego szkolenia żołnierzy. Mają rożnie podejścia do wojny, do życia, wreszcie – do relacji z aliantami. Szymański stopniowo zdobywa ich sympatię i nawiązuje relacje cierpliwością, szacunkiem dla ich odmiennej kultury, a także spokojem.
W sumie to właśnie te prywatne relacje są moim zdaniem najmocniejszym atutem książki. Dzięki pióru Szymańskiego poznajemy Afgańczyków raczej takich jacy są, jacy byli, a nie takich jakich nam serwowała telewizyjna propaganda, czy znawcy opierający się na znanym dobrze wishfull thinking.
Książka nie serwuje nam opisu znakomitego planowania, wspaniałych kampanii. Nie ma w niej analizowania przyczyn klęski dwudziestoletniej misji w Afganistanie. Są tam tylko refleksje oficera sztabowego, nie opierające się na ideach wielkiej polityki. Niby tylko tyle, ale aż tyle.