Marcin Kamler – „Przemoc między szlachtą sieradzką w XVII wieku” – recenzja i ocena
„Prawem i lewem”, a zwłaszcza „lewem”.
Wedle legendy zapisanej przez Gwagnina za Długoszem, rycerz Florian Szary, leżąc szpetnie rozpłatany na pobojowisku pod Płowcami miał odpowiedzieć zatroskanemu Łokietkowi: „Jeszcze to nic, mciwy królu, ale kto ma złego sąsiada w jednej wsi, jako ja mam, to gorsza”. Dla walecznego protoplasty rodu herbowych Jelitczyków (m.in. Zamoyskich) ta historia skończyła się happy endem, jego słowa wyrażają jednak prawdę starą jak świat, a – najwidoczniej – Polakom szczególnie bliską. Przyczyny gwałtownych waśni wybuchających między polską szlachtą bywały, oczywiście, również inne, liczne i złożone. Jako pierwszy temat przemocy między szlachetnie urodzonymi podjął wspomniany Władysław Łoziński, wywołując szok i narażając się na ostracyzm w niektórych kręgach. O ile osamotnienie Łozińskiego na początku XX w. można zrozumieć, biorąc pod uwagę sytuację narodu walczącego o przeżycie pod zaborami, to trudno pojąć, dlaczego temat tak pasjonujący czekać musiał tak długo na swą naukową kontynuację. Z drugiej strony, fortunna to może okoliczność, że podjęty został wreszcie nie przez pogrobowych „uczniów” autora „Prawem i lewem” w rodzaju znanego nam skądinąd niespełnionego historyka, a prywatnie samozwańczego banity, herbu Kościesza*, a właśnie przez Marcina Kamlera. To nazwisko można kojarzyć z wydanym niedawno monumentalnym opracowaniem „Złoczyńcy: przestępczość w Koronie w drugiej połowie XVI i w pierwszej połowie XVII wieku (w świetle ksiąg sądowych miejskich)” (Warszawa 2010), czy ze starszą nieco pracą „Świat przestępczy w Polsce XVI i XVII stulecia” (Warszawa 1991). Wyrobioną marką autora jest sumienność, rzetelność badawcza i tytaniczna praca włożona w źródłowe poszukiwania. Pod tymi względami nie zawodzi oczekiwań i tym razem, gdy podejmuje temat przemocy wśród szlachty sieradzkiej w XVII stuleciu. Atoli srodze zawieść się może każdy ten, kto spodziewał się, że badania Kamlera na (przynajmniej pozornie) dużo bardziej ustabilizowanym terenie niż Ruś Czerwona Łozińskiego przyniosą jakiś kontrapunkt. Przeciwnie, wygląda na to, że szlachta i tutaj z równą wprawą posługiwała się „lewem” (acz „znając proporcyją”). Zaiste, ambiwalentna (bo optymistyczna i pesymistyczna jednocześnie, zależnie od spojrzenia) perspektywa do dalszych dociekań w tym kierunku. Ale jakże frapująca!
Ogniem i mieczem, kijem i lichtarzem...
Skala przemocy, jaka wyłania się z zapisków sądu w Sieradzu, jest porażająca. Książka nie oszczędza Czytelnika, bo już zaraz za wstępem umiejscowiony rozdział „Liczby” (niosąc omen w swoim nomen) jako obuchem uderza statystykami. I tu prezent dla ewentualnych krytyków mego krytycyzmu: dementuję wszelkie pogłoski, jakobym od nowa przeliczał tabele i sprawdzał wszystkie przypisy. Zdaję się tu na wypróbowaną uczciwość Autora. Zwłaszcza, że AGAD po kontuzji (czytaj: remoncie) wciąż nie prezentuje w grze wszystkich swych atutów (zasobów). Ale ad rem – dużo miejsca poświęca się następnie bohaterom ksiąg sieradzkich, opisując ich podług stanu, płci, znaczenia rodu bądź majątku, tudzież – stopnia „krewkości” (by nie rzec: krwiożerczości). Albowiem choć tytuł mówi o przemocy między szlachtą, zarówno wśród sprawców i pomocników, jak i pośród ofiar nie brakowało chłopów, mieszczan, duchownych. Można by więc już wytykać niekonsekwencję, lecz niejako wymuszoną przez źródła, a przy tym – z pożytkiem dla pracy poczynioną. Dalej analizie poddane są poszczególne rodzaje przemocy, ukraszone smakowitymi przykładami i cytatami. Miejscowa szlachta, przy wtórze gromkiego a kultowego okrzyku „bij zabij!” (względnie też: „bi zabi”) ochoczo rzucała się na bliźnich, nierzadko spełniając obydwie te „obietnice”. Wojowano na drodze i w polu, w domu i przy kościele, w karczmie i na jarmarku. Słowem: wszędzie. W ruch szły szable, berdysze, półhaki, bandolety, rusznice – krótko mówiąc: i tu inwencja była znaczna. Przed końcowym podsumowaniem czytamy jeszcze trafne, ugruntowane w źródłach, a przy tym inspirujące rozważania Autora à propos przyczyn agresji. Mocną stroną książki są indeksy, zaś brak osobnej bibliografii rekompensuje nieco omówienie źródeł i literatury we wstępie. Pożądanym widokiem byłaby mapka ziemi sieradzkiej, którego tu jednak nie uświadczymy. Wśród miłych akcentów zwróćmy uwagę na krótkie streszczenie w języku angielskim – symptom powolnego wychodzenia polskiej nauki ze stadium endemicznej izolacji.
„W popękanym zwierciadle”
Jak heroiczny Czytelnik, który zabrnął aż tak daleko w tę przydługą recenzję, zdołał już pewno zauważyć, tłem dla pracy Kamlera jest przede wszystkim opus magnum Łozińskiego. Z nieuchronności porównań w pełni zdaje sobie sprawę Autor, w pierwszych słowach już wspominający wielkiego poprzednika. Niestety, na skutek fatalnego kiksa korekty, badacza obyczajów na Czerwonej Rusi przechrzczono na Waleriana (co sam Autor zresztą nieindagowany skorygował podczas dyskusji o książce, w której miałem honor uczestniczyć). Zatrważające podobieństwo zachowań ruskiej i sieradzkiej szlachty nie znalazło odzwierciedlenia właściwie tylko w rozmiarach sił i środków angażowanych w potyczki. Kiedy bowiem na Rusi mówić możemy o „wojnach prywatnych” magnatów, w Sieradzkiem nie było ani wojen, ani magnatów. W ogóle zresztą już na pierwszy rzut oka obie książki prezentują się na półce niczym, nie przymierzając, Dawid i Goliat. „Procą” tego „młodszego” są dogłębne analizy (których powodzenie jednak Autor skromnie umniejsza), ujęcia kwantytatywne, rzeczowość i zwięzłość, kiedy „gigant” pręży muskuły arcybarwną narracją i gawędziarskim zacięciem. Obaj badacze natomiast mieli świadomość zdradliwości źródeł, jakimi są księgi sądowe. Jednak ma się wrażenie, że – gdy Łoziński do przesady przy każdej możliwej sposobności zachwycał się, co za wspaniałym narodem są mimo wszystko Polacy – nasz Autor dał się nieco uwieść źródłom. Z mego, skromnego cokolwiek, doświadczenia wynika, iż zapiski grodzkie skontrowane być mogą księgami ziemskimi, przez co otrzymuje się obraz mniej już „zakrwawiony”. Oto na każde kilka(-naście) obdukcji można znaleźć i trochę kwitacji, „uwolnień”, ugód (quietatio, emissio, concordia). Tymczasem, zdaje się, tutaj użyte zostały tylko jako dalsze źródło informacji wyłącznie o samych aktach przemocy. Dodatkowo, jako drobnoszlachecki syn bronić muszę swoich pobratymców, bo w moim odczuciu wygląd „piramidy agresji”, odwrotnej do tej majątkowej, obok zdroworozsądkowych i celnych uwarunkowań ukazanych przez Autora, wynikać może też z prozaicznego faktu liczebności poszczególnych warstw szlachty. Podobnie dość oczywiste wnioski o mniejszej „aktywności agresywnej” osób innego stanu niż szlachecki wstrzymać wypada tym, że widzimy tu tylko jej wycinek, gdyż oni posiadali również własną jurysdykcję. Niewiele dowiadujemy się także o ranach sinych i innych niegroźnych stłuczeniach, zadrapaniach, wśród obdukcji – wedle moich doświadczeń, acz tych „podlaskich” – przeważających. Osobiście nie jestem entuzjastą też przeciwstawiania wyidealizowanych wzorców osobowych z nowożytnej literatury (o ograniczonej recepcji, notabene) twardej i brutalnej prozie życia, do tego widzianej w owym „popękanym zwierciadle”. Pominięcie ekscesów żołnierskich to decyzja zrozumiała ze względu na obszerność zagadnienia, lecz w ostatecznym rozrachunku powoduje dalsze zaciemnienie obrazu (wszak wojsko trudno nieraz wypreparować ze społeczeństwa). Wreszcie, Czytelnik (ale tylko taki, który sam nigdy nie poszedł „na wojnę” z księgami grodzkimi i ziemskimi) może być nieco zawiedziony, iż tytułowy wiek XVII w źródłach jest reprezentowany przez trzy „tylko” dziesięciolecia tegoż (1600–1610, 1651–1660, 1691–1700) oraz sondażowy rok 1680.
Vi et viol enter
Przemocą nie zmuszę nikogo do przeczytania, a tym bardziej do zakupu książki o staropolskiej... przemocy. Nie ma atoli takiej potrzeby, bo – jak powszechnie wiadomo – seks i przemoc zawsze się dobrze sprzedają. Zaletą przy tej tematyce jest uniknięcie epatowania „tanią sensacją”, a raczej profesjonalne nakreślenie problemu przez fachowca. Chociaż pod względem stylu w porównaniu z dziełem Łozińskiego mamy tu (pozostając w Euro-poetyce) raczej bardziej statecznego Szpakowskiego niż ekwilibrystycznego Zimocha, niepostrzeżenie docieramy do ostatniej strony, nieco tylko miejscami spowalniając przy takim ogromie liczb i statystyk. U początkujących badaczy mego pokroju podziw i szacunek budzić musi ogromna praca włożona w to opracowanie, przede wszystkim na poziomie kwerendy oraz skrupulatne rachunki i drobiazgowe analizy (kto, komu, za co, kiedy, etc.). Sądząc po losach egzemplarza, którego sam jestem szczęśliwym posiadaczem, a który już kilkakroć był użyczany, te rozsiane po bibliotekach uczęszczanych przez mą sektę są już na najlepszej drodze do „zaczytania”. To z kolei, miejmy nadzieję, per aspera ad ASPRA, spowoduje rychłe wznowienie tej pozycji, być może nieco uzupełnionej i poprawionej, o którą powalczą większe oficyny, zamiast wydawać w liczbie szarańczy wciąż, na okrągło i do znudzenia wałkowaną i faworyzowaną historię XX w. Albowiem, jak widzimy, w nowożytności wciąż wiele jest do zbadania i poznania.
Redakcja: Michał Przeperski
Korekta: Justyna Piątek