Mądry Rodak po szkodzie, czyli jak zostałem dziennikarzem

opublikowano: 2006-08-30 20:00
wolna licencja
poleć artykuł:
Jeszcze dzień przed rozpoczęciem pracy w dużym dzienniku regionalnym byłem pewny siebie. Spoglądałem na swoje dotychczasowe artykuły i prace, i byłem z nich dumny. „Niewiele brakuje do ideału. Jutro im wszystkim w tej redakcji pokażę” – schlebiałem sobie, kładąc się spać. Kilkanaście godzin później zdruzgotany już wiedziałem, że... byłem w wielkim błędzie.
REKLAMA

Gdybym tydzień wcześniej usiadł i krytycznie popatrzył na te wypociny i porównał je z krótkimi artykułami w „Dzienniku” czy „Rzeczpospolitej” wyłapałbym tyle swoich błędów, z gadulstwem, powtórzeniami i toporną stylistyką na czele, że najprawdopodobniej porzuciłbym marzenia o karierze dziennikarskiej. Niestety, tej lekcji pokory nie zaliczyłem i czytelnicy muszą na własnej skórze odczuwać skutki mojego niedbalstwa.

Najpierw dostałem kilka pstryczków w nos. Później wypłatę

Wiem, że wielu ludzi swobodnie formułuje zdania i precyzyjnie przetwarza swoje myśli w słowo pisane. Jednak od takich umiejętności do profesjonalizmu zbyt daleka droga, by dumnie zadzierać nosa. Posłużę się własnym przykładem: polonistki zawsze chwaliły moje wypracowania za styl i dojrzałość wypowiedzi, ale nie złagodziło to mojego szoku, gdy zostałem postawiony naprzeciw dziennikarskiej rzeczywistości. Pierwszego dnia mojej pracy w pewnym dzienniku byłem… zagubiony. Wprawdzie wygląd redakcji zbytnio mnie nie zaskoczył (duże biuro, z rzędami komputerów i zwałów zeszłotygodniowej prasy), za to słownictwo używane przez moich przyszłych kolegów jak najbardziej.

![](/grafika/archiwalia/mag54/images/rodak1.jpg (Redakcja (serce gazety) wygląda na pierwszy rzut oka jak zwykłe biuro.)) Redakcja (serce gazety) wygląda na pierwszy rzut oka jak zwykłe biuro.

Po zapoznaniu mnie z topografią redakcji usłyszałem: „Na początku zrobisz szorty, jak skończysz, zgłoś się do mnie po rant bez leadu, tam trzeba będzie zrobić krótki background z papy!”. Zastanawiałem się, czy redaktor oczekuje ode mnie odpowiedzi, a jeśli tak, to w jakim języku. Prawdopodobnie wystękałem „Vielleicht. Call me yesterday”. Czułem się jak ostatni osioł, gorączkowo próbując sobie przypomnieć drogę do wyjścia. Skąd mogłem wiedzieć, że szort to najkrótszy kawałek na kilkaset znaków, a rant jest nieco większy i znajduje się na krawędzi strony, lead wytłuszczonym drukiem wprowadza do dłuższego materiału, a background z papy to dokładne wyjaśnienie opisywanej sytuacji na podstawie notki PAP? No skąd?

Dziś nie zaskoczy mnie taki komunikat redaktora. Natomiast wciąż się stresuję, gdy zaczynam pisać ramkę na 1500 znaków (ledwo 10 SMS-ów!). Bez skrępowania przyznam, że pierwsze tygodnie w pracy traktowałem jak lekcje poprawnego pisania. Lekcje, które okupiłem nerwami i wstydem. Wspominam tamte nauczki bez uśmiechu, ale traktuję je jako absolutną konieczność, bo w liceum nabrałem skłonności do pustosłowia i krążenia wokół problemu, zamiast atakowania go frontem. Szkolne wypracowania wpajają zwyczaj powtarzania w zakończeniu tego, co już się w tekście znalazło, wstępy zaś z zasady mają być jałowe w informacje. Polonistki gloryfikują subiektywizm, głupota bywa traktowana jako wyraz oryginalności i niezależnego myślenia. Chcąc pisać i zarabiać, musiałem wiele z tych szkolnych zwyczajów na dobre porzucić.

REKLAMA
Pisany tekst sam się „wlewa” na stronę.

Moja redakcja zatrudnia niewielu etatowych dziennikarzy, więcej jest współpracowników, którzy (jak ja) nie dostają stałej pensji, ale tzw. wierszówkę za opublikowany tekst. Jeśli uda mi się znaleźć ciekawe tematy, napiszę dobre i długie artykuły, które wylądują na drugiej lub trzeciej stronie, zarobię niewiele mniej niż „zawodowcy”.

Mowa jest srebrem, a artykuł ma być złotem.

Pierwsza nauczka, jaką otrzymałem, brzmiała: „Nie pisz, gdy nie wiesz, ile dostaniesz miejsca”. Nie czarujmy się: skracanie artykułu, który na początku miał 4 tysiące znaków do jednej ramki na 1300 znaków, to gorsza robota niż napisanie go od nowa. W redakcji mamy sprawę ułatwioną. Gdy uruchamiam komputer, loguję się do specjalnego edytora tekstu. Nie przypomina zbytnio Worda, bo od razu podzielony jest na kolumny. To dobry wynalazek – dzięki temu wiem, jak mój artykuł będzie wyglądał na stronie gazety. Sam mogę dostosować tytuł do wydzielonego miejsca, zmienić czcionkę, by niepotrzebnie nie dzielić wyrazów.

Żeby nauczyć się pisać kawałki na 1300 znaków musiałem się sporo napocić. Mimo zszarganych nerwów, pisanie krótkich ramek jest świetnym ćwiczeniem – uczy zwięzłości i precyzji wypowiedzi. Dzięki kolejnym próbom pojąłem, że nie ma sensu w artykule podawać, że projekt nowelizacji ustawy jest kontrowersyjny (to słowo ma aż 14 znaków!), skoro w tytule napisałem „Kontrowersyjna nowelizacja”. Premier Lepper nie wytoczył mi procesu, gdy ogołociłem jego przemówienia z wszystkich „bynajmniej”, „jakkolwiek”, a „chociaż” zamieniłem na „choć”. Liczy się sens, nie dosłowność.

REKLAMA

Odważnie i bez stresu

Zawód dziennikarza to działka dla osób z tupetem i inicjatywą. Podstawowym zadaniem jest rzetelne opisanie sprawy, tak aby nawet zupełny ignorant mógł się we wszystkim połapać. „Niech cię nic nie powstrzyma przed pytaniem tego gościa o podstawy. Zobaczymy czy ON wie, co chce zrobić” – powiedział mi starszy kolega zanim wykręciłem numer warszawskiego samorządowca. Jego radę można potraktować jako kolejną lekcję początkującego dziennikarza. Wprawdzie były minister edukacji stwierdził wczoraj, że jestem nieprzygotowany do rozmowy, ale ja tylko chciałem, żeby odpowiedział w zrozumiały dla zwykłego czytelnika sposób.

Gdzie szukać ciekawych „tematów”? Jedynie niepoprawne lenie ograniczają się do lektury serwisu PAP, zresztą nawet wtedy traktują to jako zalążek większego materiału. Znajomy dziennikarz kilka razy w tygodniu odwiedza Sejm i zaprasza posłów, których widzi pierwszy raz w życiu, na kawę. Trudno wprost uwierzyć w ich otwartość, a nawet gadulstwo! Warto odwiedzać internetowe strony galerii, ministerstw i urzędów. Niezastąpiona bywa lokalna prasa. Często pisze się o lokalnej sensacji, z której dobry autor zrobi ogólnopolski problem.

Rozmowy z czołowymi politykami to w gruncie rzeczy rozmowy… z normalnymi ludźmi. Gdy minister zaczyna wypowiedź od słów „panie redaktorze” – zamiast kraśnieć z dumy, lepiej obrócić wszystko w żart. Gdy pozbędzie się służbowej powłoki, łatwiej o interesujące informacje.

REKLAMA

Siebie nie wolno zaskakiwać

Przez wzgląd na moje szkolne doświadczenia muszę wspomnieć o jeszcze jednym. Redaktorzy nauczyli mnie, żebym zawsze wiedział „co” chcę napisać i „jak” mam to zrobić. Struktura artykułu, wszystkie informacje i śródtytuły muszą się ułożyć w mojej głowie co najmniej na chwilę przed wystukaniem na klawiaturze pierwszego zdania. Zupełnie inaczej było w liceum, gdy „szemrzący słowotok zatapiał w całym wypracowaniu szczątki myśli i tylko mętna konstrukcja ukrywała wszelkie niedobory rozumowania”. Pamiętam, że pierwszy duży materiał, który przygotowywałem… zawaliłem. Naczelny zlecił mi opisanie tematu, który przysłał do redakcji korespondent z Augustowa. Jednak od samego początku nie wiedziałem, co właściwie mam stworzyć. W rezultacie artykuł wyszedł niespójny, mocno regionalny. Wylądował na drugiej stronie, jednak patrzyłem na niego z zawstydzeniem. Wniosek jest prosty: trzeba się dobrze orientować w problemie, o którym się pisze.

Artykuł no name? No way!

Karcący wzrok naczelnego dał mi pewnego popołudnia jasno do zrozumienia, że nawet jeśli akcję, którą przyjdzie mi opisać organizuje Dolnośląski i Górnośląski Ośrodek Wspomagania Ciężarnych Matek i Samotnych Kobiet im. św. Judyty, muszę zacytować całą nazwę. Gdy ostatnio rozmawiałem z pewną nauczycielką z Wrocławia, zapomniałem zapytać ją o nazwisko. Mój błąd tylko częściowo naprawiło sformułowanie „nauczycielka historii z wrocławskiego gimnazjum nr 16”. Czytelnika guzik te nazwy interesują, ale podając szczegółowe informacje wzbudzam jego zaufanie.

Jednak największy „ochrzan” zebrałem, gdy w leadzie zawarłem swoje prywatne zdanie. Napisałem: „Minister edukacji narodowej Roman Giertych zapowiedział zreformowanie sposobu nauczania historii. Być może dobrze zrobi, przyglądając się bliżej pomysłom dolnośląskich samorządowców?”. Co tutaj jest nie tak? Na wstępie, w sposób zakamuflowany, ale dostrzegalny, próbowałem pouczać ministra. „W tym tekście od oceniania jest profesor Roszkowski!” – upomniała mnie prowadząca wydanie, wskazując na opinię eurodeputowanego, którą zamieściłem w ramce. Rzuciła też pod nosem: „Na litość, nie jesteśmy dziennikiem XXX.” (tu podała nazwę, która wywołała rumieniec wstydu na mej twarzy i rubaszny śmiech redakcyjnego kolegium).

Najpierw rzemiosło

Zamiast ćwiczyć erudycyjne fajerwerki, trzeba popracować nad fundamentalnymi rzeczami; ćwiczyć zwięzłość, unikać merytorycznych błędów, pisać prostymi, krótkimi zdaniami – do tego wniosku doszedłem już sam. Pięknem stylu i złożonymi konceptami zajmę się później. Masowy czytelnik woli artykuł prosty, ale obfity w solidnie sprawdzone fakty, niż złożone i piękne konstrukcje, w których nie znajdzie konkretów. Zgodnie z tym napomnieniem uroczyście obiecałem sobie, że dopiero gdy opanuję podstawy, pomyślę, jak zgarnąć Pulitzera.

REKLAMA
Komentarze

O autorze
Paweł Rodak
Absolwent politologii i student prawa na Uniwersytecie Warszawskim, współpracował z redakcją „Życia Warszawy” i branżowego miesięcznika poświęconego samorządowi terytorialnemu „Forum Samorządowe”. Obecnie pracuje w administracji rządowej, czym, jak mówi, zdradził swoją miłość do samorządu terytorialnego. Jest fanatycznym kibicem snookera i włoskiego futbolu. Do końca 2007 roku blisko współpracował z redakcją „Histmaga”.

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone