Łukaszenko - gra z dyktatorem
W ostatnich miesiącach, a zwłaszcza po wyjątkowo spokojnej kampanii prezydenckiej i wieczorze wyborczym na Białorusi, jak bumerang powróciło pytanie o unijną politykę wobec tego państwa. Z jednej strony Aleksander Łukaszenka zwolnił z więzień wszystkich, których Unia Europejska uważała za więźniów politycznych, i tym samym spełnił postulat uznawany przez Brukselę za konieczny do rozpoczęcia dialogu z Mińskiem. Z drugiej jednak strony na białoruskim prezydencie nadal ciąży odium „ostatniego dyktatora Europy”, który siłą tłumił protesty społeczne, rozbijał opozycję, a swoich kontrkandydatów posyłał do więzień. Unia stoi zatem przed odpowiedzią na trudne pytanie: czy warto dać Łukaszence kolejną szansę, a jeśli tak, to na jakich warunkach?
Sprawca wiecznych kłopotów
Z Aleksandrem Łukaszenką Unia Eurpejska ma poważny problem, zwłaszcza że na białoruskim prezydencie przetestowano już niemal wszystkie możliwości, jakie daje unijna polityka – od rozmów i obietnic fi nansowych, po nakładanie sankcji – w tym zakazu wjazdu dla samego Łukaszenki. I na dłuższą metę żaden z tych środków nie okazał się skuteczny. Więcej, niektórzy sądzą, że Łukaszenka wręcz uodpornił się na unijne groźby i obietnice, gdyż doskonale widzi ich słabości i ograniczony zasięg. A poza tym, że człowiekowi będącemu u władzy ponad dwadzieścia jeden lat trudno jest traktować poważnie prezydentów czy premierów (nie mówiąc o ministrach) nawet największych unijnych państw, skoro kolejnego dnia u steru władzy może być już zupełnie kto inny.
Trzeba też dodać, że Unia sama popełniła liczne błędy, takie jak brak długofalowej i konsekwentnie realizowanej strategii wobec Białorusi oraz niewywiązywanie się ze swoich obietnic. Jeszcze w 2009 roku, u zarania projektu Partnerstwa Wschodniego, państwa do niego zaproszone miały możliwość składania wniosków o finansowanie projektów infrastrukturalnych (zarówno realizowanych wspólnie, jak i we współpracy z państwami członkowskimi). Białoruskie władze podeszły do tej idei entuzjastycznie, złożyły stosowne wnioski… i okazało się, że konkurs nigdy nie został przez Brukselę rozstrzygnięty. Takie decyzje powodują, że Unia Europejska traci wiarygodność w oczach białoruskiego prezydenta przyzwyczajonego do zazwyczaj szybkich reakcji ze strony Rosji.
Równocześnie jednak trzeba pamiętać, że Aleksander Łukaszenka od lat umiejętnie rozgrywa Zachód, wykorzystując go jako nie tyle może przeciwwagę, ile narzędzie zmniejszania zależności od Moskwy. Podstawowy problem polega jednak na tym, że jak dotąd Unia nie potrafi ła tego faktu umiejętnie wykorzystać.
Czy jest o co grać?
W przypadku Białorusi najważniejsze pytanie brzmi jednak: czy jest o co grać? O ile dla Polski (zapewne również dla państw bałtyckich, Szwecji, a może również Niemiec) odpowiedź jest oczywista, o tyle dla państw położonych bardziej na zachód już niekoniecznie. Tym bardziej, że wiele z nich uważa, że najważniejsze jest to, aby państwo nad Świsłoczą nadal pozostało stabilnym, niesprawiającym problemów (choćby migracyjnych) sąsiadem.
Część państw powołuje się również na argument, że Białorusini nie należą do narodów szczególnie euroentuzjastycznych. Według sondażu białoruskiego Niezależnego Instytutu Badań Społeczno-Ekonomicznych i Politycznych z września 2015 roku, przystąpienie do Unii Europejskiej popiera zaledwie 27,5 procent białoruskiego społeczeństwa; a gdyby przyszło wybierać między integracją z Rosją i wejściem do Unii, ten pierwszy wariant wybrałoby 52,7 procent respondentów, natomiast drugi – 26,4 procent.
Wszystko to powoduje, że przed Polską (może w porozumieniu z państwami bałtyckimi, Szwecją czy Niemcami) stoi dodatkowe wyzwanie bycia adwokatem sprawy białoruskiej na brukselskich salonach. Równocześnie trzeba też podkreślić, że odpowiadając na pytanie o sens podejmowanych działań – również w szerszym kontekście całego wschodniego sąsiedztwa – Bruksela powinna mieć świadomość, że za podjętą decyzją powinny pójść konkretne czyny. Jeśli chodzi o Białoruś, możliwe są trzy rozwiązania: po pierwsze, wszelkimi możliwymi środkami zachęcać białoruskie społeczeństwo (i władze) do zmiany wektora polityki zagranicznej na prozachodni; po drugie, pozostawić Białoruś w rosyjskiej sferze wpływów; po trzecie, wzmocnić białoruską niepodległość i zapewnić takie mechanizmy współpracy z Zachodem, które dawałyby Białorusi szansę na stabilny wzrost gospodarczy i przynajmniej częściowe uniezależnienie się od Rosji.
Biorąc pod uwagę przebieg wydarzeń na Ukrainie, pierwsza z propozycji w obecnych warunkach geopolitycznych jest nierealna. Równocześnie Unia nie powinna jednak pozwolić na to, aby o losach państw Europy Wschodniej miała decydować jedynie Moskwa. Tym samym zostaje wariant „kompromisowy” wzmacniania niezależności Białorusi. Jest on jednak rozwiązaniem bardzo wymagającym i zakłada prowadzenie kompleksowej polityki zarówno wobec władz Białorusi, jak i społeczeństwa (w tym niezależnych mediów i organizacji pozarządowych).
Paradoksalnie, wydaje się jednak, że w obecnej sytuacji wariant wzmacniania białoruskiej niepodległości jest jak najbardziej akceptowalny przez Łukaszenkę, który coraz bardziej zdaje sobie sprawę, że póty rządzi (a niektórzy wręcz twierdzą, że póty żyje), póki istnieje niepodległa Białoruś. Oznacza to, że interesy zarówno Unii, jak i Łukaszenki mogą być (po raz pierwszy w historii) niemal tożsame.
Czy warto znów otworzyć się na Białoruś?
Mimo wszystkich wątpliwości – związanych zarówno ze sposobem sprawowania władzy przez białoruskiego prezydenta, jak i z kwestiami dotyczącymi sytuacji w regionie – odpowiedź brzmi: warto, żeby Unia Europejska znów się zaangażowała w relacje z Mińskiem, tym bardziej że grzech zaniechania jest jednym z najpoważniejszych w polityce międzynarodowej. Warto też spróbować, mimo że polityka taka będzie narażona na ostrą krytykę ze strony białoruskich środowisk opozycyjnych. Potencjalnie umożliwi to bowiem nie tylko rozszerzanie choćby unijnego prawodawstwa na Białoruś, ale – jak pokazuje praktyka – im więcej będzie współpracy, tym silniejsze narzędzia wpływu na białoruskie władze będzie miała Bruksela.
Owoce przyniosą też instrumenty skierowane bezpośrednio do społeczeństwa – od programu Erasmus, gdzie uczelnie państw członkowskich powinny przygotować jak najwięcej miejsc dla białoruskich studentów, przez staże dla dziennikarzy i działaczy organizacji pozarządowych, po wymiany dla kadr państwowych obejmujące zarówno urzędy centralne, jak i władze lokalne. W ostatnim przypadku znaczące kompetencje można oddać samorządom unijnych państw członkowskich.
Decydując się na większe zaangażowanie, Unia musi jednak pamiętać o ustaleniu zasad gry przed jej rozpoczęciem i ścisłym ich przestrzeganiu. Wspólnota powinna zatem podkreślać, że proponowana współpraca nie będzie odbywała się za wszelką cenę, i dawać do zrozumienia, że tylko od realnych zmian związanych z reformami gospodarczymi i systemu politycznego uzależnia dalszy jej rozwój. Zasady te nie tylko dobrze korespondują z unijnym pomysłem prowadzenia polityki wobec państw sąsiednich zgodnie z zasadą „więcej za więcej”, „mniej za mniej”, ale również są zrozumiałe dla Aleksandra Łukaszenki należącego do tej kategorii polityków, którzy w zamian za podejmowane przez siebie działania oczekują konkretnych odpowiedzi. Równocześnie jednak Unia nie może utracić z pola widzenia organizacji społeczeństwa obywatelskiego. W skrócie oznacza to, że unijne działania powinny być dwutorowe i obejmować zarówno władze, jak i niezależne NGO, media czy organizacje zajmujące się prawami człowieka.
Gra z Łukaszenką nie będzie łatwa, choć mimo wszystko warto ją podjąć. Pytanie tylko, czy zmagająca się z innymi problemami Unia (żeby wspomnieć tylko kryzys migracyjny i problemy strefy euro) będzie chciała się w nią włączyć i zaproponować swoje warunki.