Ludowe praktyki onkologiczne w Karpatach Polskich
Ten tekst jest fragmentem książki Antoniego Kroha „Anioł śmierci z kilku stron”.
Bohaterowie tej opowieści od dawna leżą w grobie. Przysiągłem im tajemnicę, pieczętując ją uroczystym słowem honoru, więc nie napiszę, w której wsi żyli i jak się nazywali, nie podam też innych uściślających szczegółów. Lecz uważam za swój obowiązek upamiętnić ich historię. Postaram się to uczynić, nie łamiąc przysięgi. Umarli, ale lojalność obowiązuje.
Rzecz działa się w latach siedemdziesiątych, na wschód od Cieszyna i na zachód od Przemyśla. W ubogiej chałupince żyli sobie dziad i baba, bardzo starzy oboje. Łatali swój skromny budżet wytwórczością ludową. Działałem wówczas w tej branży (konkursy, wystawy, zakupy, kiermasze), byłem im przydatny, cieszyli się na mój widok, tytułowali kochanym panem magistrem. Wpadałem do nich co jakiś czas, niekiedy w towarzystwie jakiegoś amatora ludowizny z Krakowa lub Warszawy, który z mądrą miną oglądał, fotografował, kupował, dziwował się wszystkiemu, ze wszystkimi chciał się zaprzyjaźnić, zrobić jak najlepsze wrażenie, a gdy zobaczył kota, mówił kici, kici.
Owi kolekcjonerzy sztuki ludowej to byli szczególni ludzie. Zdarzył się nawet taki wylewny, że wetknął mi stówę za fatygę.
– Dziękuję panu, to było niezapomniane safari – tak się wyraził. Starałem się nie okazać, jakie wrażenie wywarło na mnie to słowo.
Za którymś razem zastałem samą kobietę.
– Mój coś niezdrów, wzieni go do śpitala.
W szpitalu pracował znajomy lekarz. Osobom nieupoważnionym nie udziela się informacji o chorych, w tym względzie obowiązują surowe przepisy, ale doktor interesował się sztuką ludową, więc traktował mnie w sposób szczególny. A zresztą był to szpital powiatowy, klienci to przeważnie ludzie wiejscy, sąsiedzi, którzy wiedzą na czym kto siedzi.
Lekarz przywitał się serdecznie, prosił siadać. Podjął kawą plujką, w wyższych sferach zwaną kawą po orbisowsku, westchnął, spojrzał wymownie i powiedział: rak. Złośliwy, zaawansowany, pojawiły się przerzuty. On, oczywiście, zrobi wszystko co w jego mocy, ale niezbyt wierzy w skutek. To kwestia kilku miesięcy.
Staruszek przywitał się ze mną serdecznie. Był w pogodnym nastroju. Uśmiechnął się i oznajmił obojętnym tonem, że powszechny zwyczaj okłamywania umierającego jest mu doskonale znany, ale on nie taki głupi, na jakiego wygląda, wie swoje.
– Za kilka dni przyjedzie moja, pogadamy. Całe życie byłem z nią szczery, teraz też będę, powiem, jak jest. To mądra kobieta, zrozumie. Po co mi szpital, po co mi to całe leczenie. W chałupie będzie mi weselej.
Wypisał się na własne żądanie, chociaż lekarze stanęli mu nad głową i zaśpiewali na trzy głosy, że źle robi, drugi raz go nie przyjmą, ma tylko jedno życie i tak dalej. Wrócił do chałupy, umościł się na swoim wyrku i zabrał się do roboty. Znaczy, do umierania. Ludzie powiadają przy różnych okazjach, że jednego motyka goli, a drugiego brzytwa nie chce. Z umieraniem jest tak samo. Ale tak czy owak, trzeba swoje odwalić. Baba była dobra, opiekuńcza. Z wyczuciem i pomyślunkiem.
– Wiesz co, stary? Z ciebie i tak nic, po co się masz mordować. Ugotuję ci zupy z trujących grzybów, szybciej pójdzie.
– A dobrze.
Poszła do lasu, nazbierała trujących grzybów. Znała miejsce, gdzie rosły obficie, bo ludzie nie przeszkadzali. Uwarzyła wielki gar.
– Daj jeszcze. To nawet smaczne.
Po paru dniach gar był pusty, a chłop żył. Nawet miał się jakby trochę lepiej.
Jeszcze parę dni, i wstał. Przeszedł się po izbie chwiejnym krokiem.
Po paru kolejnych dniach wyszedł na podwórko, urąbał drew, ale niewiele, bo szybko się zmęczył.
Wracał do zdrowia, wrócił też do twórczości ludowej. Rak się cofnął, grzyby go wytruły, nie inaczej.
Minęło lato.
Jesienią baba się rozchorowała, ale nie na raka. Przyjechało pogotowie, zawieźli ją do szpitala.
– Kochany panie magistrze, nie uwierzysz pan, co się działo.
Pojechałem do szpitala w odwiedziny. Wchodzę do dyżurki, pytam, gdzie leży moja i jak się czuje. A pielęgniarki w krzyk.
– Jezusie Maryjo, to pan żyje? Jakim prawem?
– Zrobił się mąt, zlecieli się, jojczą, oglądają mnie jak jakiego Pietrowina. Przyleciał lekarz, oczy przeciera. Wziął mnie do zabiegowego, obejrzał. Jojkał przy tym, o Jezu, o Jezu, i jeszcze inaczej, nie pasuje powtarzać.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Antoniego Kroha „Anioł śmierci z kilku stron” bezpośrednio pod tym linkiem!
– O Jezu, o Jezu, to naprawdę pan? Nie mogę uwierzyć.
– Ano ja.
– Jak pan to zrobił?
– To nie ja, to moja kobieta. Ona wszystko potrafi, zna każde ziele, całe życie mnie kurowała, dzieci kurowała, sąsiady kurowała. Miała babkę zielarkę, uczyła się tego od maleńkości. Sumituję się okropnie, czy panu doktorowi wszystko po porządku opowiedzieć, bo jeszcze pan doktor zawału dostanie, albo co. No dobrze, już powiem, ale najpierw niech pan przysięgnie, nikomu ani mru mru. Tajemnica lekarska. Zratowała mnie, a jeszcze by ją za to ciągali po sądach. I panie doktorze, najbardziej się boję, żeby to nie doszło do dziennikarzy. Nie daj Boże, żeby się rozniosło, że we wsi tej i tej ludowa zielarka wynalazła lekarstwo na raka. Nie mielibymy życia.
– Przysięgam panu, lekarskie słowo honoru, że was nie wydam.
– No, wierzę, bo muszę. A to było tak.
Doktor słuchał, starał się milczeć. Wkładał w to wiele wysiłku. Wreszcie nie wytrzymał.
– Panie Sawicki (nazywał się inaczej), ja pana bardzo proszę, ugotujcie mi takiej samej zupy i przywieźcie. Załatwię transport, zwracam wszystkie koszty, ale chcę mieć koniecznie taką zupę. To może być odkrycie na światową skalę.
– Panie doktorze, po pierwsze, kobieta w szpitalu, a ja się na tym nie znam. Po drugie, skąd my teraz weźmiemy świeżych grzybów. Nie ta pora roku, musi pan poczekać do lata. I niechże pan pamięta, że to tajemnica. Przecie za to idzie się siedzieć. Ja nie jestem taki ciemny twórca ludowy, jak się panu zdaje, nie dam się wrobić w szczęście ludzkości. Ja oglądam telewizję, czytam gazety, wiem, co to jest eutanazja, ile z tym zawracania głowy, jak się boją na to pozwolić i jakie głupoty o tym wygadują, a najgłośniej ci, co tego nie zaznali.
– Panie Sawicki, nie chce pan przysłużyć się ludzkości? Żeby dzieci w szkole o panu się uczyły? Żeby miał pan pomnik na rynku?
– Panie doktorze, ludzie będą umierali tak czy owak. Niechże pan ratuje moją kobietę i niech pan spokojnie czeka do lata. My panu ofiarujemy tego Nobla, te miliony dolarów i sławę światową, proszę bardzo. Ja tam wolę być niebogaty, niż miałbym wsadzić kobietę do pudła. Przecie oni jedną ręką ją pogłaszczą, a drugą chycą za gardło, że chciała chłopa ukatrupić. Nic nie pomoże tłumaczenie, że najpierw mnie grzecznie spytała, a ja żem się zgodził, bo to będzie wojna o ciężkie dolary. Mnie się nic nie należy. Ja tylko wiem, co to za grzyby, ale ona pewnie dodała ziół, nie wiem których.
Przyszło gorące lato, wszystko rozkwita. Siedzę z twórcą ludowym w ogrodzie.
– Doktorek nie dostał zupy, bo moja nie dożyła wiosny, a ja nie wiedziałem, jak uwarzyć. Przyjeżdżał do mnie parę razy, jojkał, nie chciał zrozumieć, że ja naprawdę nie umiem. Ale ja, niestety, człowiek uczciwy, jak mówię, że nie umiem, to nie umiem. Może trzeba było ugotować choćco, niechże sobie bada i się cieszy. Ale ja jestem, niestety, człowiek prawdomówny. I nażyty.
Nażyty. Piękne słowo, analogicznie do: najedzony, napasiony, napojony. Inteligenci mówią: wypalony, sterany życiem, schorowany itd., ale nażyty o wiele lepiej oddaje istotę sprawy.
– Panie magistrze kochany, niedobrze zaczyna się dziać, niedobrze. Od tych strajków na Wybrzeżu wszyscy powariowali, nie chcą kupować świątków, nikt mnie nie odwiedza, w telewizji ani słowa o sztuce ludowej. A jeszcze niedawno wszyscy ją tak kochali. Jak pan myśli, może przebranżowić się z Chrystusa Frasobliwego na Wałęsę? Pójdą takie Wałęsy?
– Panie Sawicki, ja już to przerabiałem. Ogłosili Rok Kopernikowski, władze namawiały, żeby robić Koperniki, nawet dobrze płacili, był popyt, ale zanim interes się rozkręcił, Rok Kopernikowski minął, Koperniki nie szły, twórcy klęli, przerabiali je na Mojżesze albo jakieś inne święte, brali na podpałkę. A co ja się nasłuchałem, to moje. Nie będę pana namawiać na Wałęsy.
– No to, kochany panie magistrze, znaczy się, nie będzie mnie pan już odwiedzał. Dziękuję panu za wszystko, będzie pan miał u mnie protekcję na tamtym świecie.
– I ja panu dziękuję, panie Sawicki. Dobrze się z panem pracowało.
– Mnie to nic, bom stary. Ale, panie magistrze, pan chyba będzie musiał się przebranżowić, nie ma uproś. Ale dasz pan sobie radę. Pan kształcony, ale przecie niegłupi, zawsze gdzieś pan się zaczepi. Boże, prowadź.