Ludmiła Modzelewska – „Pamiętnik legionistki”
Podczas lektury kolejnych wersów czułem się, jakbym razem z nią przebiegał chyłkiem przez bitewne pole pod Laskami, wzdłuż legionowych transzei, a po ciężkim dniu ciągłych walk, zmęczony do granic ludzkiej wytrzymałości, poczuł zapach legionowej „galop-zupki” przyrządzonej naprędce przez „Ludkę”.
Nie pozostaje mi nic więcej, jak zachęcić Czytelników do lektury niewielkiego fragmentu pamiętnika opisującego bitwę pod Anielinem–Laskami (październik 1914 roku) z udziałem polskich legionistów. Mam nadzieję, że spotka się on z entuzjastycznym przyjęciem.
23 października. Trupień pobojowisko
Po północy pada rozkaz: „Na prawo wypad z lasu, przebieg przez pobojowisko Trupienia, kierunek południe do wsi Laski. Biec rozsypanym szeregiem”. Wybiegają kompanie sekcjami. W ostatnim plutonie 3-ciej k[o]mp[anii] Wira biegnę na końcu z [Wandą] Wisłocką i Borusem. W jednej ręce karabin, w drugiej ściskam wypełnioną po brzegi (przez aptekarza austr[iackiego]) apteczkę. Nie widzę mojego Borusa, w tym chaosie zginął w lesie. Daremnie biegnąc krzyczę, wołam „Borus”, huk piekielny pocisków tłumi mój głos. Wisłocka biegnie tuż koło mnie, trzymając mnie za bluzę. Nagle, gdy wybiegłyśmy z lasu, zapadłyśmy się w głęboki lej. Szukam jej wokoło, zniknęła.
Podczas oświetlenia pola przez reflektor rosyjski zobaczyłam dużą płaszczyznę pola i biegnące po niej cienie żołnierzy, ale to tylko przez ułamek sekundy, bo otoczyła mnie ciemność. Nie widzę teraz nawet cieni. Daremnie wołam „Wanda”. Głuchy jęk rannych płynie poprzez huki pocisków armatnich i szrapneli. Przytłumiony jęk, jakby płacz ludzki płynie wokół mojej głowy. Dziwna woń krwi ludzkiej wionęła w moją twarz. Fantazja wyolbrzymionej imaginacji potęgowała nastrój. Reflektor – Boże! Boże! Co za widok – leżą ciała świeżo poległych i ciężko rannych tuż u moich stóp. Nie rozróżniam, czy to żołnierze austriaccy, pruscy, czy nasi strzelcy. Nie słyszę ich głosu, choć przez sekundę widzę usta otwierające się jakby do krzyku. Widzę czołgające się ciała, a nie widzę naszych żołnierzy przebiegających to pole. Reflektor niknie. Ciemność. Odnosiłam wrażenie, że jestem sama na tym pobojowisku. Reflektor… padam na ziemi, a ona dyszy jękami przedpiekla. Ciemno… idę, padam, co chwila w wyboje wyrwane pociskami. Światło i tulę głowę do znękanej ziemi.
Nagle uczułam zimny, mokry dotyk mojej dłoni. Zamarłam z przerażenia. Ranny? Duch? Nie, nie to tylko mój Borus odnalazł panią. Piszczy z uciechy, wije się u moich nóg – przytulam jego głownię i cieszę się, że nie jestem sama na tym polu śmierci. Psisko drżało z trwogi. Chwilami tracę orientację. Ciekawe jest uczucie samotności. Może zbłądziłam? Czekam na światło reflektora. W dali widzę palące się duże zabudowania gospodarskie. Jeszcze padają pociski – szrapnele? Pode mną dyszy ziemia jękami konających. Setki ciał leżących, które potrącałam biegnąc przez to piekło, zdały mi się jakby żywe. Przy świetle widzę chwiejące ramiona, czuję dotyk mokrych rąk. Kamienieję z trwogi, aby nie nastąpić na żyjącego. Kto widział to śmiercionośne pole, kto słyszał te jęki i daremne wołania, ten nie zapomni nigdy okropności wojny. Żołnierze z naszego baonu widocznie biegli drogą na prawo, więc może uniknęli tych wrażeń. Pociski coraz rzadziej walą, wyrzucając słupy ziemi i dymu. Coraz szybciej biegnę, zapadając się w doły i leje, z których z trudem się wydostaję. Nareszcie doszłam do gościńca. To wieś Laski.
[…]
Od dawna intryguje mnie samotnie stojąca chata na przedpolu w zachodniej części widoczności, oddalona do 4 km od pozycji, a stojąca bliżej pozycji nieprzyjacielskiej. Myśląc, że znajdę w niej żywność lub wodę, bez której już nie możemy istnieć, nie pytając się Wira, bo wiem, że by mi nie pozwolił na taki wypad, wyskoczyłam nagle z okopów i mimo nawoływań Wira, krzyku Stefana – „Wróć, bo strzelam”, biegłam jak szalona w stronę chaty. Biegłam bez osłony wśród szalejącego wokół ognia artylerii. Za mną jak zawsze biegł mój wierny Borus. Przeskakiwałam leje, wyboje, wreszcie dotarłam do studni stojącej przed chatą. Studnia stara, podobna do „zatrutej studni” Malczewskiego. Imaginacyjnie widziałam cień postaci z fantazji artysty. Wiadro na łańcuchu spuszczam w głąb studni, oczekując orzeźwiającego płynu. Wyciągam powoli wielki ciężar – Boże! Nie ma wody, jest tylko błotnista ciecz.
Dochodzę do drzwi chaty, z trwogą otwieram wrota. Izba duża, pełna smrodliwego odoru. Na lewo, na łożu widzę leżącego starszego żołnierza austriackiego w agonii. Twarz koszmarna, cała w zakrzepłej krwi, w piersiach coś jeszcze rzęzi, jakaś iskierka życia. Bluza rozpięta, a na piersiach duży szkaplerz z Matką Boską. Instynktownym ruchem zasłoniłam przerażającą swym wyglądem twarz. Na ziemi leży poległy żołnierz austriacki. Po izbie żeruje obrzydliwa, prawie czarna świnia. Powietrze ciężkie, odór rozkładającego się ciała. Pod blachą żarzył się maleńki ogień w dużym kawałku twardego drzewa. Myśl moja krążyła wokół izby, szukając jakiegokolwiek pożywienia. Ani skóreczki chleba nie znalazłam. Weszłam po drabinie na strych i tam ku niebywałej radości znalazłam, w worku słomą nakrytym, trochę kartofli. Roznieciłam ogień, dołożyłam szczapę drzewa. Do dużego żelaznego garnka wsypałam kartofle, zalałam błotem i czekałam na cud ugotowania. Przygotowałam sobie kobiałkę na ugotowane kartofle. Czekałam z duszą na ramieniu, a nuż szrapnel walnie w dymiący komin. To znowu dręczyła mnie trwoga, że nasi wybiegli z okopów – dokąd? Słyszę słaby bulgot gotujących się kartofli, ale i słyszę coraz cichszy charkot konającego żołnierza. Świnię wyrzuciłam z chaty.
Nie zdaję sobie sprawy, po jakim to czasie oszałamiający huk wstrząsnął niespodzianie całą chatą, która wraz ze mną zachwiała się, zadygotała. Zobaczyłam przed oczami czerwone plamy, uczułam silnie uderzenie w piersi, gdy coś rzuciło mnie w otchłań niepamięci. Otoczyła mnie mgła. Jak długo leżałam bezprzytomna w leju, nie zdaję sobie sprawy. W chwili otrzeźwienia byłam jeszcze zamroczona i czułam wielki ciężar na ciele. Zdawało mi się, że jestem ciężko ranna. Tępa ciemność raz po raz tłoczyła się w moją świadomość. Wreszcie jakaś myśl przerwała uczucie śmierci. Pierwszy ruch to powolne poruszania głową, otrząsanie z ziemi, drugi szarpanie lewą ręką, widocznie słabiej zasypaną. Skupiłam wolę w wysiłku. Krople potu zrosiły moje czoło, udręczona myśl krążyła wokół mej głowy. Ranna? Kontuzjowana? Zasypana ziemią? Czy zdołam się wydostać spod tego ciężaru? Otoczyła mnie mgła, wszystko rozpryska się w zamkniętych oczach, wszystko wiruje nieuchwytne, jakby zamazane w pamięci. Łomotało mi w skroniach jakby młotami. Wrażenie strachu potęgowało przerażenie, że wydobyć się z tej masy ziemi nie miałam siły.
Gdy otworzyłam oczy, zobaczyłam, że leżę w głębokim leju, zasypana ziemią. Powolny ruch ręki odrzucił ciężar ziemi, potem już drugą rękę odkopałam z trudem. Więc żyję! Usuwanie ziemi było powolne, ale coraz więcej wydobywałam się z grobu. Wreszcie wydobyłam i nogi. Na nogach leżał nieżywy mój Borus. Odchyliłam bluzę, szukając rany, krwi. A więc tylko kontuzjowana jakimiś odłamkami w pierś, cała prawa strona sina tamuje oddech. Zrozumiałam, że nie my kierujemy życiem, lecz nieznany, przez innych nazwany los. A kiedy wreszcie wypełzłam z głębokiego grobu, ujrzałam w miejscu chaty stertę opalonych krokwi, gruzów i połowę sterczącego z nich komina. Przed chatą duża wyrwa w ziemi. Co się tu działo, nie mogę sobie odtworzyć. Świnia zniknęła, pewnie uciekła ze strachu. Z trwogą idę po stertach rumowiska jeszcze gorącego. Piec na pół rozwalony, blacha sterczy do góry, a w niej tkwi mój „corny gorcek” z ziemniakami. Z garnkiem wyszłam przed chatę, do jakiegoś strzępu koszyka, włożyłam jeszcze gorące kartofle. Szłam polem przez wyboje powolnym krokiem w stronę naszych okopów, a w piersiach odczuwałam coraz większy ból. Pociski wszelakiego kalibru padały wokół, ale nie imały się upartej baby. Obawa, że nasi już wybiegli z okopów, dodawała mi siły w marszu, ale najmniejszy ruch powodował straszny ból. Postanowiłam nie opowiadać moich przygód nawet Stefkowi, aby nie dać tematu strzelcom. I tak byłam od samego początku pod silną ich obserwacją. Radzi by znaleźć choćby najmniejsze uchybienie, aby roztrząsać kwestię „Kobieta a wojna”. Unikaliśmy ze Stefanem serdecznych powitań i pożegnań, aby nie narazić się na docinki towarzyszy.
Wreszcie zobaczyłam okopy i wzruszona, ręce witające mnie z tej wyprawy. Witał mnie serdeczny okrzyk ob. Sławoja: „Patrzcie! Ob. Ludka wraca żywa, a chałupa widząc ją ze strachu zapadła się w ziemię”. Wir widocznie widział przez polową lornetkę cały epizod moich przygód, bo nie powitał mnie radośnie, ale z marsem na czole zamruczał: „Kobieta na wojnie! Gdyby to był żołnierz, kazałbym rozstrzelać”. Wisłocka ściskała mnie w ramionach, a Rytwin-Batorski (inż. ze Lwowa) witał mnie braterskim pocałunkiem i uściskiem. Stefan wreszcie przywitał się ze mną, ale wyczułam, że coś obmyśla, aby mnie odesłać do pracy pozafrontowej. Kartofle dałam kucharzowi Janowi, który wraz z Sybirakiem i Grzmotem rozdawał je między sekcje. Ob. Sławojowi wręczyłam sama jeden kartofel z listkiem słoniny, który dostałam od Tarapaty. Humor dra Sławoja z racji otrzymanego kartofla rozproszył przygnębienie głodnych żołnierzy.
Ludmiła Modzelewska
Autorka przytoczonych wyżej słów urodziła się 16 września 1879 roku w Krakowie. Ukończyła szkołę handlową oraz konserwatorium (specjalność – fortepian) w Krakowie. W 1913 roku wstąpiła do Koła Kobiet Związku Strzeleckiego w Krakowie, obierając pseudonim „Ludka”. Fakt ten zdeterminował jej dalsze życie. W sierpniu 1914 roku wstąpiła do Legionów. Po pięciomiesięcznej służbie w legionowym mundurze w stopniu sierżanta, w wyniku odmrożenia stóp na froncie, musiała odejść na tyły. Należała do Polskiej Organizacji Wojskowej.
Po odrodzeniu polskiej państwowości w listopadzie 1918 roku służyła w Wojsku Polskim. W Wolnej Polsce mieszkała w Warszawie. Należała do Związku Legionistów Polskich i Związku Pracy Obywatelskiej Kobiet. Pracowała w Przysposobieniu Wojskowym Kobiet. Podczas II wojny światowej była żołnierzem Armii Krajowej. Więziona na Pawiaku. W lutym 1944 roku wyjechała z Warszawy do Krakowa, gdzie zmarła w latach 60. (?) XX wieku. Odznaczona Krzyżem Niepodległości, trzykrotnie Krzyżem Walecznych, Złotym i Srebrnym Krzyżem Zasługi, Krzyżem I Brygady „Za Wierną Służbę”. Do końca życia została sierżantem. Wielkim autorytetem był dla niej Józef Piłsudski.
Jak pisałem we wstępie, jest to tylko niewielki fragment wspomnień Ludmiły Modzelewskiej. Maszynopis przechowuje się obecnie w Zakładzie Narodowym im. Ossolińskich we Wrocławiu. Łącznie liczy on kilkaset stron, które czekają na wydawcę zainteresowanego publikacją całego pamiętnika.
Zobacz też:
- Wanda czy Kazik? — opowieść o dziewczynie żołnierzu: cz. 1, cz. 2.
- Anna Nowakowska-Wierzchoś – „Wanda Gertz. Opowieść o kobiecie żołnierzu” (recenzja)
Podał do druku, opracował biogram i przypisy: Mateusz Staroń
Redakcja: Roman Sidorski
Korekta: Justyna Piątek