Lublin 1939: ostatnie chwile przed katastrofą

opublikowano: 2016-10-08, 10:00
wszelkie prawa zastrzeżone
Lato 1939 było długie i ciepłe - jeszcze we wrześniu można było grzać się w promieniach słońca. Ale ten świat zmierzał ku przepaści. Nieubłaganie nadciągała dziejowa katastrofa.
reklama

To naprawdę był pomysł Piotrka Bąkowskiego, żeby pójść na łąkę za miastem po to, by obejrzeć obóz uciekinierów. Chciałam to podkreślić, bo matka nigdy nie uwierzyła mi w tę część historii.

Pierwszego września Hitler wypowiedział Polsce wojnę, ale jego armia nie śpieszyła się z marszem na Lublin. Cieszyło mnie to, bo nie chciałam, żeby cokolwiek tu uległo zmianie. Lublin był doskonały właśnie taki, jaki był. Słyszeliśmy w radiu przemówienia nadawane z Berlina o nowych prawach, a na przedmieścia spadło kilka bomb, ale poza tym nie wydarzyło się nic więcej. Uwaga Niemców skupiła się na Warszawie i kiedy ich armia oblegała miasto, tysiące ludzi uciekały właśnie do nas, do Lublina. Ludzie ściągali całymi rodzinami, przemierzając nawet setki kilometrów w drodze na południowy wschód, i teraz koczowali na polach ziemniaczanych pod miastem.

Lublin z lotu ptaka - lata 30. XX wieku (źródło: Fundacja Brama Grodzka - Teatr NN; domena publiczna)

Przed wojną w Lublinie nie działo się nic interesującego, nauczyliśmy się więc zachwycać pięknymi wschodami słońca, czasami ceniąc je bardziej niż wyświetlany w kinie film. Tuż przed świtem ósmego września dotarliśmy na niewielkie wzniesienie górujące ponad łąką, skąd mieliśmy doskonały widok na tysiące ludzi śpiących w ciemnościach na rozciągających się w dole terenach. Leżałam między dwójką swoich najlepszych przyjaciół, Nadią Wątrobianką i Piotrkiem Bąkowskim, na trawie ciągle jeszcze ciep­łej w miejscu, w którym wygniotła ją łania śpiąca tam wcześniej z małymi jelonkami, i spoglądałam na panoramę w dole. O tej porze jeleni już oczywiście nie było – wstawały sporo przed świtem. Można powiedzieć, że to jedno łączyło je z Hitlerem.

Gdy świt wstał nagle nad horyzontem, aż zabrakło mi tchu. Z piersi wyrwało mi się westchnienie, jakie pojawia się, gdy człowiek zobaczy coś boleśnie i dojmująco pięknego – małe dziecko czy zwierzę, świeżą śmietankę spływającą po płatkach owsianych czy profil Piotrka Bąkowskiego w pierwszych promieniach wschodzącego słońca. Zarys jego twarzy był dziewięćdziesięcioośmioprocentową doskonałością, szczególnie zatopiony w miękkim świetle poranka. Z powodzeniem mógłby znaleźć się na monecie dziesięciozłotowej. W tej chwili Piotrek wyglądał jak każdy chłopak chwilę po przebudzeniu, zanim się umył – włosy koloru świeżego masła miał zmierzwione po stronie, na której spał.

Nadia również wyglądała niemal doskonale, czego zresztą można było spodziewać się po dziewczynie o tak delikatnej urodzie. Efekt psuł tylko fioletowy, zasiniony guz na czole, pamiątka po incydencie w szkole, teraz już nawet nie wielkości gęsiego jaja, ale ciągle jeszcze przecież widoczny. Nadia miała na sobie miękki kaszmirowy sweter w odcieniu niedojrzałego melona, który pozwalała mi gładzić, gdy tylko naszła mnie ochota.

reklama

Trudno było zrozumieć, jak tak przykre okoliczności mogły zrodzić scenę tak piękną. Uciekinierzy wznieśli niebywale złożone osiedle szałasów skleconych z prześcieradeł i koców. Słońce prześwietlało ich ściany niczym promienie Roentgena, pokazując nam przez kwieciste powłoki jednego z namiotów sylwetki ludzi szykujących się na spotkanie dnia.

Jakaś kobieta, po ubraniu sądząc mieszkanka miasta, odchyliła płócienne drzwi swojego tymczasowego domu i wychynęła na zewnątrz, trzymając za rękę dziecko w piżamie i kapciach. Oboje zaczęli dźgać patykami ziemię, szukając ziemniaków.

Za nimi w oddali niczym bajkowy gród malował się Lublin, którego porozrzucane wokół wzgórz pastelowe domki o czerwonych dachówkach z daleka wydawały się jakby rozrzucone ręką jakiegoś olbrzyma. Dalej na zachód jeszcze niedawno znajdowało się niewielkie lotnisko i zakłady produkcyjne, ale Niemcy zdążyli już je zbombardować. To był ich pierwszy cel, lecz przynajmniej armia jak dotąd nie wkroczyła do miasta.

Lublin, dzwonnica przy kościele św. Mikołaja na Czwartku (aut. Małgorzata Węgrzyn; Creative Commons Uznanie autorstwa – Na tych samych warunkach 3.0.)

– Sądzicie, że Anglicy nam pomogą? – zapytała Nadia. – Albo Francuzi?

Piotrek przyglądał się czemuś na linii horyzontu.

– Może. – Zerwał źdźbło trawy i machnął nim w kierunku nieba. – Pogoda idealna do lotów. Mogliby się pośpieszyć.

Sznurek łaciatych krów zszedł ze wzgórza na popas prosto na namioty. Dzwonki zawieszone u szyj zwierząt dzwoniły w takt kołysania, chustki mleczarek migały między grzbietami zwierząt. Jedna z krów uniosła ogon i zostawiła za sobą ślad z placków, a te, które szły za nią, starannie je ominęły. Każda z mleczarek nios­ła pod pachą wysoką, srebrzącą się w słońcu bańkę na mleko.

Zmrużyłam oczy, żeby odnaleźć w oddali zarys naszej szkoły, gimnazjum katolickiego dla dziewcząt imienia Świętej Moniki, z wiszącą na dzwonnicy pomarańczową flagą. Podłogi w szkole były wypastowane na taki błysk, że wszystkie musiałyśmy chodzić wewnątrz w satynowych pantoflach. To było miejsce rygorystyczne, codziennych mszy i surowych nauczycieli, którzy wiele od nas wymagali. Ale żaden z nich nie pomógł Nadii, gdy tego najbardziej potrzebowała, z wyjątkiem naszej ukochanej matematyczki, pani Michalskiej.

– Spójrzcie – powiedziała Nadia. – Kobiety prowadzą krowy, ale nie widać owiec. Owce o tej porze są już dawno na pastwiskach.

reklama

Tekst jest fragmentem książki Marthy Hall Kelly pt. „Liliowe dziewczyny. Opowieść o kobietach połączonych przez koszmar Ravensbrück”:

Martha Hall Kelly
„Liliowe dziewczyny. Opowieść o kobietach połączonych przez koszmar Ravensbrück”
cena:
42,00 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Tytuł oryginalny:
Lilac Girls
Liczba stron:
664
Format:
130mm x 200mm
ISBN:
978-83-8069-453-8

Nadia zawsze zwracała uwagę na wszystko. Choć była ode mnie zaledwie o dwa miesiące starsza – miała już siedemnaście lat – wydawała się bardziej dojrzała. Piotrek spojrzał na nią ponad moim ramieniem z wyrazem twarzy takim, jakby widział ją po raz pierwszy. Wszyscy chłopcy lubili Nadię – za idealną gwiazdę, którą potrafiła zrobić, za cerę gładką niczym u Maureen O’Sullivan i za gęste blond włosy. Ja może nie olśniewałam tak urodą i daleko było mi do miana lekkoatletki, ale za to w nieoficjalnym głosowaniu, jakie odbyło się w naszym gimnazjum, przyznano mi tytuły posiadaczki najładniejszych nóg oraz najlepszej tancerki, w każdym razie w naszej szkole.

– Ty zawsze wszystko zauważysz, Nadio – stwierdził Piotrek.

Nadia uśmiechnęła się do niego.

– Niekoniecznie. Ale może powinniśmy zejść na dół i pomóc im kopać ziemniaki? Ty przecież świetnie radzisz sobie ze szpadlem.

Spotkanie niemieckich i sowieckich żołnierzy w centrum Lublina 22 września 1939 roku. (Bundesarchiv, Bild 101I-013-0068-18A / Höllenthal / CC-BY-SA 3.0)

Czy ona z nim flirtowała? Byłoby to jawne pogwałcenie mojej naczelnej zasady: „Dziewczyny zawsze trzymają się razem!”. A przecież to mój wianek Piotrek wyłowił z rzeki w noc świętojańską, to mnie dał srebrny łańcuszek z krzyżykiem. Czy tradycja naprawdę nic już nie znaczyła?

A może Piotrek zakochał się w Nadii? To miałoby sens. Kiedy wcześniej tego miesiąca harcerki sprzedawały tańce z miejscowymi chłopcami podczas zbiórki dobroczynnej, Nadia, jak powiedziała Luiza, młodsza siostra Piotrka, wykupiła jego wszystkie dziesięć tańców. A potem był ten incydent pod szkolną bramą. Wychodziłyśmy właśnie z Nadią ze szkoły, gdy stojący na ulicy chłopcy zaczęli rzucać w Nadię kamieniami, bo jej dziadek był Żydem. Piotrek niemal natychmiast stanął w jej obronie.

Nie można powiedzieć, by widok ludzi rzucających kamieniami w Żydów był czymś niezwykłym, ale Nadii dotąd to nie spotkało. Wcześniej nawet przez myśl by mi nie przeszło, że była częściowo Żydówką. Chodziłyśmy przecież do katolickiej szkoły, a Nadia pamiętała więcej modlitw niż ja. Ale odkąd na lekcji niemieckiego nauczyciel kazał nam przygotować drzewa genealogiczne, wszyscy o tym wiedzieli, bo Herr Speck ogłosił to przy całej klasie.

Tamtego popołudnia, gdy chłopcy rzucali kamieniami, starałam się odciągnąć Nadię, ona jednak nie chciała ruszyć się z miejsca. Pani Michalska, spodziewająca się pierwszego dziecka, rzuciła się naprzód, chwyciła Nadię w ramiona i krzyknęła do ulicznych łobuzów, by przestali albo zawoła policję. Wszystkie uwielbiałyśmy panią Michalską. Była naszą ulubioną nauczycielką, Gwiazdą Polarną, która wskazywała nam kierunek, bo wszystkie chciałyśmy być jak ona – piękna, mądra i zabawna. Swoich dziewcząt broniła niczym lwica, a za dobre oceny ze sprawdzianów dawała nam krówki. I zawsze swoją dostawałam.

reklama

Piotrek, który przyszedł, żeby odprowadzić nas do domu, rozgonił łobuziaków, wymachując w powietrzu szpadlem, ale spotkanie opłacił ukruszoną jedynką. Jego uśmiech na tym nie stracił, przeciwnie nawet – stał się jeszcze słodszy.

Ze świata marzeń wyrwał mnie dziwny dźwięk, jakby cykanie całej chmary świerszczy. Dźwięk narastał, aż wreszcie ziemia pod nami zadrżała.

Samoloty!

Nagle pojawiły się nad nami, a leciały tak nisko, że widać było refleksy światła na ich srebrnych brzuchach, a podmuch powietrza zrywał trawę z ziemi. Po trzy w szyku skręciły w prawo i zostawiając za sobą oleisty smród, poleciały nad miasto – ich szare cienie migały tylko na położonych niżej polach. Naliczyłam dwanaście maszyn.

– Wyglądają jak samoloty z King Konga – powiedziałam.

– Tamte to były dwupłatowce, Kasiu – poprawił mnie Piotrek. – Curtissy helldivery. Te są niemieckie. Bombowce nurkujące.

– Może to nasze?

– Na pewno nie. Miały czarno-białe krzyże pod skrzyd­łami.

– Sądzisz, że będą bombardować? – spytała Nadia, bardziej zaciekawiona niż przestraszona. Ona nigdy się nie bała.

– Lotnisko już zniszczyli – powiedział Piotrek. – Na co jeszcze mogliby zrzucać tu bomby? Nie ma już składów amunicji.

Samoloty okrążyły miasto, a potem jeden za drugim poleciały na zachód. Pierwszy zanurkował z odrażającym wizgiem i zrzucił bombę w sam środek miasta, dokładnie na Krakowskie Przedmieście, naszą główną ulicę, przy której stały najpiękniejsze budynki w Lublinie.

Jeszywas Chachmej Lublin (aut. Krzysztof Schabowicz; Creative Commons Uznanie autorstwa – Na tych samych warunkach 3.0.)

Piotrek wstał.

– Jezu Chryste, nie!

Huknęło, a ziemia zadrżała. Z miejsca, w którym spadła bomba, wyrósł słup czarnoszarego dymu. Samoloty znów nawróciły nad miasto i tym razem zrzuciły bomby w budynek w pobliżu Trybunału Koronnego, w którym mieścił się ratusz. Moja siostra Zuzanna, świeżo upieczona lekarka, zgłosiła się kilka dni temu do pracy w szpitalu, który stał niedaleko ratusza. A co z moją mamą? Boże, proszę, zabierz mnie do siebie, jeśli coś się stało mamie, pomyślałam. Czy tata był na poczcie?

Samoloty zatoczyły koło nad miastem i zaczęły lecieć w naszą stronę. Rzuciliśmy się w trawę, gdy przeleciały nam nad głowami. Piotrek zasłonił mnie i Nadię własnym ciałem i przez chwilę był tak blisko, że słyszałam bicie jego serca przez koszulę i czułam je łomoczące przy moich plecach.

reklama

Tekst jest fragmentem książki Marthy Hall Kelly pt. „Liliowe dziewczyny. Opowieść o kobietach połączonych przez koszmar Ravensbrück”:

Martha Hall Kelly
„Liliowe dziewczyny. Opowieść o kobietach połączonych przez koszmar Ravensbrück”
cena:
42,00 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Tytuł oryginalny:
Lilac Girls
Liczba stron:
664
Format:
130mm x 200mm
ISBN:
978-83-8069-453-8

Dwa samoloty zawróciły, jakby czegoś zapomniały.

– Musimy… – zaczął Piotrek, ale zanim zdążyliśmy się ruszyć, oba samoloty zanurkowały i przeleciały niżej tuż nad łąką. Chwilę później usłyszeliśmy strzały. Strzelali do mleczarek. Część kul trafiła w ziemię, wzbijając w powietrze obłoczki pyłu, inne dosięgły kobiet. Trafione upadały na ziemię, a mleko rozlewało się w trawie. Jakaś krowa ryczała wściekle, przewracając się, a kule z klekotem przebijały bańki na mleko.

Uciekinierzy cisnęli zbierane ziemniaki i rozbiegli się po polu, ale kule dosięgły niektórych z nich. Rzuciłam się na ziemię, gdy dwa ostatnie samoloty przeleciały nam nad głowami, zostawiając za sobą pole pełne ciał kobiet, mężczyzn i krów. Te ze zwierząt, które przeżyły, rozpierzchły się w szaleńczej galopadzie.

Zbiegłam ze wzgórza, przez las, po wysypanych sosnowymi igłami ścieżkach do domu, a Nadia i Piotrek biegli za mną. Czy rodzicom coś się stało? Zuzannie? W szpitalu mieli tylko dwie karetki, więc Zuzanna pewnie spędziła w szpitalu całą noc.

Żydzi z lubelskiego getta, 30 grudnia 1939 roku. (Bundesarchiv, Bild 183-E13880 / CC-BY-SA 3.0)

Zwolniliśmy na kartoflisku, bo nie sposób było się nie gapić. Przeszłam w odległości nie większej niż wysokość bańki na mleko koło kobiety w wieku Zuzanny, między ziemniakami, które upuściła. Leżała na plecach między wykopanymi grządkami z lewą ręką przerzuconą przez pierś, ramieniem skąpanym we krwi, która też plamiła jej twarz. Klęczała przy niej jakaś dziewczynka.

– Siostrzyczko – powiedziała, ściskając kobietę za rękę – musisz wstać.

– Uciśnij ranę obiema dłońmi – powiedziałam, ale spojrzała na mnie pustym wzrokiem.

Chwilę później przybiegła jakaś kobieta w sukience z włóczki. Z czarnej lekarskiej torby wyciągnęła gumową opaskę długości ramienia.

Nadia odciągnęła mnie kawałek.

– Chodź. Nie wiadomo, czy samoloty nie wrócą.

W mieście panował chaos. Ludzie biegali we wszystkie strony, płakali, wykrzykiwali coś do siebie, uciekali na rowerach, konno, ciężarówkami, wózkami i pieszo.

Gdy zbliżyliśmy się do ulicy, przy której mieszkałam, Piotrek wziął Nadię za rękę.

­­– Kasiu, jesteś prawie w domu. Odprowadzę Nadię.

reklama

– A ja? – zawołałam za nimi, ale szli już brukowaną uliczką w kierunku mieszkania matki Nadii.

Piotrek dokonał wyboru.

Ruszyłam w stronę tunelu pod Bramą Krakowską – starą ceglaną wieżą, zakończoną strzelistą, dzwonowatą kopułą. Uwielbiałam jej tak charakterystyczny dla Lublina kształt. Kiedyś Brama Krakowska stanowiła jedyny wjazd do miasta. Bomby rozdarły bok wieży, ale konstrukcja nadal trwała.

Minęłam jadących z naprzeciwka na rowerach państwa Michalskich – moją matematyczkę i jej męża, którzy mieszkali niedaleko nas. Mocno zaawansowana ciąża pani Michalskiej rzuciła się w oczy, gdy kobieta odwróciła się w moją stronę, nie zwalniając ani na chwilę.

– Matka szaleje z niepokoju o ciebie, Kasiu – powiedziała.

– Dokąd państwo jadą?! – zawołałam.

– Do mojej siostry! – odkrzyknął pan Michalski.

– Wracaj do domu, do mamy! – zawołała moja nauczycielka przez ramię.

Pojechali dalej, a chwilę później zniknęli już w tłumie. Ja szłam dalej do domu.

Boże, nie pozwól, żeby mamie się coś stało.

Burzenie dzielnicy żydowskiej w Lublinie przez hitlerowców w latach 1942-1943. Na pierwszym planie resztki bimy w sali modlitewnej przy ul. Jatecznej, w głębi bóżnica Macharszala (aut. Czesław Gawdzik; domena publiczna)

Gdy dotarłam do naszej przecznicy, ulga rozlała się po całym moim ciele na widok naszego srebrno-różowego domu, który stał nienaruszony. Dom stojący naprzeciwko nie miał tyle szczęścia. Zrównany z ziemią był teraz tylko stertą betonu, resztek gipsowych ścian i powykręcanych prętów z łóżek rozrzuconych po okolicy. Potknęłam się na którymś z nich i dopiero gdy podeszłam bliżej do domu, zobaczyłam, że jedna z firanek mamy faluje za oknem, delikatnie poruszana wiatrem. Wtedy zrozumiałam, że w żadnym z naszych okien nie ostała się ani jedna szyba – wszystkie wyleciały w czasie bombardowania, razem z papierem zaciemniającym i wszystkim innym.

Nie musiałam wyciągać klucza ze schowka za obluzowaną cegłą, bo drzwi były otwarte na całą szerokość. Mamę i Zuzannę zastałam w kuchni, nieopodal stolika, przy którym mama malowała. Zbierały pędzle rozrzucone po podłodze, a w powietrzu unosił się zapach rozlanej terpentyny. Psina, nasza udomowiona kura, dreptała za mamą i Zuzą krok w krok. Dziękowałam Bogu, że Psinie nic się nie stało, bo ta kura była nam bliższa niż pies niejednej rodzinie.

– Gdzieś ty była? – zapytała matka z twarzą pobladłą jak kartka, którą trzymała w dłoni.

– Na łąkach – powiedziałam. – To był pomysł Pio…

Zuzanna podniosła się, trzymając w dłoni garść potłuczonego szkła. Jej biały lekarski kitel był teraz szary od popiołu. Pracowała na niego przez sześć długich lat

Tekst jest fragmentem książki Marthy Hall Kelly pt. „Liliowe dziewczyny. Opowieść o kobietach połączonych przez koszmar Ravensbrück”:

Martha Hall Kelly
„Liliowe dziewczyny. Opowieść o kobietach połączonych przez koszmar Ravensbrück”
cena:
42,00 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Tytuł oryginalny:
Lilac Girls
Liczba stron:
664
Format:
130mm x 200mm
ISBN:
978-83-8069-453-8
reklama
Komentarze
o autorze
Martha Hall Kelly
Amerykańska pisarka, autorka powieści Liliowe dziewczyny (2016).

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone