Leon Popek: Z mapy Wołynia zniknęło 1,5 tysiąca miejscowości, w których mieszkali Polacy, a wraz z nimi kościoły i kaplice
Magdalena Mikrut-Majeranek: Publikacja prezentuje kościoły i kaplice na Wołyniu na akwarelach Włodzimierza Sławosza Dębskiego oraz na fotografiach przedwojennych i współczesnych. Stanowi efekt Pana 40-letniej pracy. Czy można powiedzieć, że to dzieło Pana życia?
Leon Popek: Mogę powiedzieć, że przez ponad 40 lat zbierałem materiały dotyczące Wołynia i Kościoła w diecezji łuckiej. Temu tematowi poświęciłem też swoją pracę doktorską. Wiele pracy i czasu poświęciłem różnym tematom dotyczącym Wołynia. Dzięki temu udało mi się opublikować różne materiały dotyczące Wołynia jak chociażby relacje światków, którzy przeżyli rzeź wołyńską, „Świątynie Wołynia” czy „Dokumenty zbrodni wołyńskiej”.
Od dłuższego czasu chciałem podzielić się z czytelnikami tematem, który troszeczkę nam znikał, a nadarzyła się ku temu dobra okazja, jaką jest 80. rocznica zbrodni wołyńskiej. Chciałem pokazać, że to, co obecnie znajduje się na terenie Ukrainy i dawnego województwa wołyńskiego, stanowi następstwo tego, co wydarzyło się w czasie II wojny światowej i po wojnie. Punktem wyjścia do rozważań jest fakt, że w 1939 roku na Wołyniu mieszkało 370 tysięcy Polaków. W 1946 roku, w czasie spisu, do polskości przyznało się jedynie 2,5 tysiące osób. Warto zastanowić się dlaczego tak się stało i pokazać, że Polacy ginęli nie tylko z rąk ukraińskich nacjonalistów, ale też z rąk okupanta sowieckiego czy niemieckiego. Efekt tych działań jest taki, że obecnie Polacy na Wołyniu stanowią niewielki procent mieszkańców. Zniszczone zostały również kościoły, kaplice i cmentarze parafialne, a z mapy Wołynia zniknęło 1,5 tysiąca miejscowości, w których mieszkali Polacy.
Dlaczego zdecydował się Pan podjąć akurat taki temat? Czy jest Pan związany z Kresami?
Moja rodzina pochodzi z Wołynia: mama z Woli Ostrowieckiej, z parafii Ostrówki. Ta miejscowość funkcjonowała ponad cztery wieki, Polacy mieszkali tam ponad 400 lat. Wieś przestała istnieć jednego dnia - 30 sierpnia 1943 roku. Została zniszczona podczas rzezi wołyńskiej w 1943 roku przez pododdziały kurenia UPA Iwana Kłymczaka „Łysego”. Z mojej rodziny zginęło ponad 30 osób mieszkających właśnie we wspomnianej Woli Ostrowieckiej i w Ostrówkach. Z kolei tata osiedlił się w kolonii Gaj na Wołyniu w latach 20. XX wieku. Z jego rodziny zginął mój dziadek Mikołaj oraz moje cztery ciocie, w tym jedna z mężem i dzieckiem. W sumie to ok. 40 osób.
Trauma rodzinna spowodowała, że zacząłem studiować historię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Myślałem, że uda mi się przynajmniej poznać odpowiedzi na pytania dotyczące tego, co musiało się stać że doszło do ludobójstwa. Dlaczego musiało dojść do takiej masakry? Historie o wydarzeniach z Wołynia przywoływane były podczas rozmaitych spotkań rodzinnych jak wesela czy pogrzeby. Wszyscy powtarzali to pytanie, a odpowiedzi brakowało.
Na początku swojej pracy eksponowałem relacje świadków dotyczące wydarzeń z II wojny światowej, czyli okupacji sowieckiej, działalności Sowietów, zbrodni UPA, a historia Kościoła schodziła na dalszy plan. Jednakże w 1997 roku na KUL zorganizowaliśmy m.in. wystawę poświęconą tamtejszym świątyniom.
Można powiedzieć, że publikacja stanowi swoisty hołd złożony zamordowanym na Wołyniu?
Tak, na pewno jest to hołd złożony tym, którzy zginęli podczas rzezi wołyńskiej.
Od lat uczestniczę wraz z młodzieżą z Ochotniczych Hufców Pracy oraz wolontariuszami w akcji porządkowania cmentarzy kresowych. W sumie w wyjazdach uczestniczyło kilkaset osób. Podczas tych wyjazdów uświadamiamy sobie, że tak niewiele śladów wielowiekowej bytności Polaków na Kresach przetrwało do naszych czasów. We wsiach praktycznie nie ma już Polaków, a w miasta mieszkają ich niewielkie grupki. Obserwujemy też zamieranie parafii rzymskokatolickich na Wołyniu. Przyczyną tego jest okres II wojny światowej, prześladowanie Polaków, Kościoła, niszczenie świątyń, cmentarzy i mordowanie Polaków.
W latach 1943-1944 prawie wszystkie parafie wiejskie przestały istnieć, a około 60 tysięcy Polaków zostało zamordowanych przez banderowców. Wcześniej za tzw. pierwszego Sowieta, czyli w latach 1939-1941, około 50-60 tysięcy Polaków zostało wywiezionych na Syberię, do Kazachstanu. To była elita, nauczyciele, wojskowi, gajowi, leśnicy z całymi rodzinami. Później w czasie okupacji niemieckiej także praktykowano przymusowe wywózki na roboty do Niemiec. Stosowano też represje wobec tych, którzy stawiali opór.
Podczas drugiej okupacji doszło do kolejnych deportacji. Wtedy wywożono na Syberię także duchownych na czele z księdzem Adolfem Szelążkiem, biskupem diecezjalnym łuckim w latach 1926–1950. To spowodowało, iż nawet te parafie i kościoły, które ocalały, były po wojnie stopniowo zamykane przez Sowietów. W latach 50. działały jeszcze pojedyncze parafie w Równem, Włodzimierzu i Ostrogu. Kościół garnizonowy w Równem po 1945 roku władze sowieckie przedzieliły stropem na dwa piętra – na dole ulokowana była sala gimnastyczna, a na górze mieściły się biura.
Zainteresował Was ten temat? Koniecznie sięgnijcie po album Edwarda Gigilewicza i Leona Popka „Kościoły i kaplice na Wołyniu z obrazami Włodzimierza Sławosza Dębskiego”!
Nieprzerwanie działała tylko parafia w Krzemieńcu, ale był czas, kiedy i tam nie było proboszcza. Wierni modlili się sami. W latach 2011 – 2015 w budynku były prowadzone prace renowacyjno-konserwatorskie ze środków Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego RP oraz Fundacji Niepodległości. Warto podkreślić, że z 166 parafii tylko ta jedna przetrwała. To pokazuje skalę barbarzyństwa i martyrologii społeczeństwa polskiego i duchowieństwa.
Należy jednak dodać, że na początku lat 90. obserwowaliśmy odradzanie się życia katolickiego na tym terenie. Odtworzono wówczas około 30 parafii. Jedną ze świątyń był wspomniany kościół garnizonowy w Równem, który udostępniono wiernym w 1991 roku. Obecnie widać, że co najmniej połowa z nich jest w stanie agonalnym, ponieważ liczą po kilku wiernych, a kilka przestało istnieć. Trzeba tu wspomnieć choćby o parafii Lubomlu. To najstarsza parafia na Wołyniu, licząca ponad 600 lat. Powstała w 1412 roku z fundacji Władysława Jagiełły. Obecnie liczy zaledwie kilkunastu wiernych. Kiedy Armia Radziecka zajęła Wołyń, kościół w Lubomlu został zamknięty i do początku lat 70. XX wieku był używany jako magazyn soli. Natomiast w 1992 roku, po odzyskaniu niepodległości przez Ukrainę, kościół został zwrócony wiernym.
Album zawiera 112 grafik prezentujących kościoły i kaplice dawnej diecezji łuckiej. Ile z obiektów przedstawianych na grafikach jeszcze istnieje?
W sumie wszystkich grafik jest 150, ponieważ pan Włodzimierz Sławosz Dębski malował kościoły i kaplice w kilku różnych koncepcjach i w różnych porach roku, z różnych perspektyw. Ostatecznie wybraliśmy 112 obiektów. Nie chcieliśmy, aby obiekty się dublowały, dlatego wybraliśmy najciekawsze przedstawienia. Po analizie stwierdziliśmy, że dokładnie połowa, 56 grafik przedstawia kościoły obecnie już nieistniejące. Najwięcej z nich zostało spalonych przez UPA. Spośród tych 112 obiektów w posiadaniu cerkwi prawosławnej lub cerkwi grekokatolickiej znajduje się zaledwie 13 obiektów, a 22 kościoły administrowane są przez Kościół rzymskokatolicki.
Co ciekawe, kilkanaście dawnych świątyń dziś spełnia już zupełnie inne funkcje. W Kamieniu Koszyrskim w kościele ulokowano cukiernię i piekarnię, w świątyni w Zabłociu jest apteka. Są też budowle sakralne, które służą jako obiekty spełniające funkcje kulturalne. Kilka budowli to trwała ruina jak chociażby kościół w Kisielinie.
Jaki napotkali Państwo problemy podczas pracy nad publikacją?
Problematyczne było dotarcie do niektórych obiektów. W związku z wojną, która toczy się na tych terenach, nie udało nam się dotrzeć wszędzie, gdzie zamierzaliśmy. O wielu obiektach w ogóle nie posiadamy informacji. Nie udało się do nich dotrzeć m.in. w związku z wojną w Ukrainie. W przypadku niektórych budowli sakralnych nie jesteśmy w stanie ustalić miejsca ich lokalizacji, ponieważ na terenie, na którym dawniej się znajdowały, obecnie znajdują się pola czy lasy. Miejscowi też nie posiadają wiedzy, która ułatwiłaby lokalizację dawnych świątyń, ponieważ zostali tam przesiedleni po 1945 roku z innych terenów Związku Radzieckiego czy z terenu Polski. Czasami przypadek powodował że odkrywaliśmy resztki fundamentów, cegły, kamienie po świątyniach.
Odrębną sprawą są kopie archiwalnych zdjęć. Udało nam się pozyskać fotografie pochodzące z różnych okresów, znajdujące się zarówno w zbiorach prywatnych, kościelnych, jak i państwowych. Część zdjęć jest jednak tak słabej jakości, że musieliśmy z nich zrezygnować. Fotografie, bądź ich kopie, zbierane przeze mnie 40 lat temu, które pochodziły od rodzin mieszkańców Wołynia wyglądają dziś kiepsko. Nie było wtedy możliwości technicznych, żeby wykonać dobrą odbitkę, więc robiono laserowe ksero. Ważną kwestię stanowią też prawa autorskie. Dana osoba przekazująca mi zdjęcia, potwierdzała to słownie. Jednakże po jakimś czasie umierała, a ja traciłem kontakt z rodziną, nie znałem namiarów do spadkobierców, a nie mając praw autorskich do fotografii, nie mogłem ich zamieścić w publikacji. 40 lat temu panowały inne realia, a zdjęcia zbierało się do szuflady z myślą, że może kiedyś uda się je opublikować.
Ciekawym dodatkiem do albumu jest mapa.
Mapa została przygotowana przez pana Włodzimierza Dębskiego. Miałem szczęście, że z nim pracowałem, a on zaskakiwał mnie różnymi pomysłami. Kiedy przygotowywaliśmy wystawę jego prac w bibliotece KULowskiej w 1997 roku, po wernisażu zaprosił mnie do siebie i pokazał mi właśnie tę mapę. Powiedział, że postanowił umieścić na mapie grafiki kościółków, a obok nich umieścił dopisek, przez kogo dany obiekt został zniszczony: jeżeli przez Sowietów, to zaznaczył to rysując obok sierp i młot, jeżeli przez UPA to umieszczał w danym miejscu grot. Pokazał to na tle dekanatów. Zaznaczył wielkim krzyżem parafię w Krzemieńcu, która nigdy nie była zamknięta. Uznałem, że w albumie oprócz grafik musi znaleźć się także i ta mapa.
Mapa ukazuje rozlokowanie parafii w poszczególnych dekanatach, pozwalając na zwizualizowanie sobie tego, że o ile na południu istniała gęsta sieć parafii, o tyle na północy było ich zdecydowanie mniej.
Zainteresował Was ten temat? Koniecznie sięgnijcie po album Edwarda Gigilewicza i Leona Popka „Kościoły i kaplice na Wołyniu z obrazami Włodzimierza Sławosza Dębskiego”!
To wynikało z sieci parafialnej i z rozmieszczenia Polaków na tym terenie. W latach 20. XX wieku Kościół borykał się z olbrzymim problemem szczególnie na Polesiu Wołyńskim, czyli na terenie znajdującym się na północ od linii Kowel – Sarny, gdzie struktura kościelna była bardzo słaba. Wierni pisali listy do kurii, że odległość do kościoła wynosiła nawet 70 kilometrów. Wskazywali, że na co dzień chodzą do cerkwi, a dzieci umierają bez chrztu, a w okresie wiosennych roztopów czy jesienią kapłan potrzebuje trzy dni płynięcia łódką, aby dotrzeć do chorego, w związku z czym ludzie umierali bez sakramentów.
Biskup Szelążek początkowo próbował odzyskać kościoły i kaplice, które zostały zamienione przez carat w cerkwie. To się jednak nie udało. Na terenie całej diecezji udało się odzyskać zaledwie kilkanaście takich kościołów z 350, bo tyle świątyń zamieniono po powstaniu styczniowym w cerkwie prawosławne. Wtedy biskup Szelążek podjął decyzję, aby budować skromne, tanie kaplice i kościółki drewniane, które będą mogły zmniejszyć odległości wiernych do świątyń. Polacy nie mając takich ośrodków duszpasterskich powoli się wynaradawiali. Kościół był czynnikiem narodowotwórczym. Dzięki temu wysiłkowi powstało prawie sto nowych kościołów i kaplic. W efekcie zmniejszono odległości z 70 do 20 kilometrów między kościołami. W naszym albumie też pokazujemy ten proces tworzenia nowych świątyń. Trzeba też dodać, że w tym czasie na Wołyń napłynęła fala nowych osadników – wojskowych i cywilnych. Było spore zapotrzebowanie na nowe ośrodki.
Wielu obiektów nie udało się ukończyć w związku z wybuchem II wojny światowej, ale są takie, które powstały tuż przed wojną w 1938 czy w 1939 roku. Tak było w parafii Okopy, w której posługę sprawował oblat, ojciec Ludwik Wrodarczyk, wobec którego toczony jest proces beatyfikacyjny. Śladu po tamtejszym kościele nie ma. Podobnie jest w przypadku Antonówka – świątyni nie ma, ale wiemy gdzie stał kościół. Obecnie rosną tam drzewa i sad owocowy, a teren należy do osoby prywatnej. Takich miejsc jest sporo.
Jak wskazuje Pan w publikacji, kulminacja mordów nastąpiła 11 lipca 1943 roku, w niedzielę, gdy polska społeczność modliła się w swoich świątyniach parafialnych. Dlaczego wybrano akurat ten dzień? Czy możemy przybliżyć okoliczności krwawej niedzieli?
Dzień ten wybrano dlatego, że w kościołach znajdowało się najwięcej Polaków. Pomimo zagrożenia, z którego zdawali sobie sprawę, garnęli się do kościoła, ponieważ tam szukali pomocy. Kapłani ich nigdy nie zawiedli, dlatego mieli do nich zaufanie. Wobec braku państwowości, struktur administracyjnych, na Kościół rzymskokatolicki mogli liczyć. Szli do kościoła, modląc się o ratunek.
W 1939 roku Polacy stanowili 16 proc. mieszkańców Wołynia, a w 1943 roku – 10 procent, w niektórych powiatach 12 procent. Banderowcy mieli pełne rozeznanie w sytuacji, dlatego zdecydowali się zaatakować 11 lipca w trzech powiatach: włodzimierskim, horowskim i kowelskim i częściowo w łuckim, w sumie w 99 miejscowościach jednocześnie. To było świetnie zorganizowane uderzenie w Polaków. Chodziło o wymordowanie jak największej ich liczby. W samym Porycku w czasie mszy zginęło 200 wiernych, łącznie z księdzem proboszczem Szawłowskim. Jeszcze ciężko ranny, leżąc na stopniach ołtarza, udzielał rozgrzeszenia tym, którzy byli mordowani w kościele. Wielu księży mogło ocaleć, uciec, ale zostawali razem z wiernymi i razem z nimi ginęli.
Ważnym przykładem jest proboszcz parafii w Ostrówkach, z której pochodzi moja mama. Była wtedy na nieszporach i słyszała jak proponowano proboszczowi ks. Stanisławowi Dobrzańskiemu, aby uciekał, ale odmówił. Co więcej, dziekan Jastrzębski z Lubomla wysłał uzbrojoną czujkę, grupę młodych ludzi z bronią i końmi, którzy mieli pomóc księdzu w ucieczce. Odmówił, wskazując, że „jaki byłby ze mnie kapłan, gdybym wiedząc o tym, że stado wilków otacza owczarnię, zostawił bezbronne owce na pastwę losu”. Został i zginął. W sumie zginęło 1050 osób pochodzących z Ostrówek i Woli Ostrowieckiej, co stanowiło 70 proc. wszystkich mieszkańców tych miejscowości.
Skala jest gigantyczna
Historycy szacują, że 11 lipca w 99 miejscowościach mogło zginąć do 8 tysięcy Polaków, dlatego uważamy, że dzień ten jest Dniem Pamięci Ludobójstwa Polaków na Wołyniu. W sumie na Wołyniu zginęło 60 tysięcy Polaków z ok. 2,5 tys. miejscowości. Trzeba też pamiętać o Małopolsce Wschodniej, czyli o terenach województwa tarnopolskiego, lwowskiego i stanisławowskiego, a także z części woj. poleskiego, lubelskiego i podkarpackiego. Tam zginęło kolejnych około 70 tys. osób. W sumie zamordowano ok. 130 tys. Polaków, a wiele miejscowości w ogóle zniknęło z mapy.
W wielu przypadkach do dziś trwa proces odzyskiwania świątyń, tak jak w Równem, gdzie w kościele znajduje się filharmonia. Władze ukraińskie nie godzą się jednak na przekazanie Kościołowi tych budowli. Podobnie jest z kwestią pochówków, ekshumacji i poszukiwań pomordowanych Polaków. To pokutuje w relacjach polsko-ukraińskich.
Dziękuję serdecznie za rozmowę!
Materiał powstał dzięki współpracy reklamowej z Wydawnictwem Instytutu Pamięci Narodowej.