Leo Kessler ‒ „Rozkaz wymarszu” – recenzja i ocena
Wyciągam więc rzeczoną powieść w pociągu relacji Kraków-Warszawa naładowanym połową „polski biznesowej”. Niewątpliwym atutem jest rozmiar ‒ książkę bez trudu zmieścimy w kieszeni płaszcza. Wobec czekających mnie niemal trzech godzin podróży, zasłaniam się obwolutą z dwoma niemieckimi zupakami. Widzę, że pani naprzeciwko ma coś Olgi Tokarczuk (czyli poważnie), mężczyzna pod oknem wczytuje się w przewodnik po Peru (czyżby Cejrowskiego?), a jakaś kobiecina wyciąga Agathę Christie. Jest też facet z Przeglądem Sportowym i madame z Życiem na Gorąco. Sam tymczasem czytam:
‒ Wielki Boże i wszystkie trojce święte! ‒ zawołał sierżant Schulze z Batalionu SS Wotan. Uniósł się trochę z łóżka w szpitalu polowym i wypuścił z siebie słynną serię pierdnięć.
Wotan, Dieppe i Churchill w kąpieli
Teraz trochę z innej strony: sprawdziłem później czym u diabła był Batalion Szturmowy SS Wotan, „najwierniejsza jednostka, gwardia przyboczna Furhera” cytując luźno epitety Kesslera. Otóż ręce mi opadły z prostego powodu ‒ Wotan nigdy nie istniał. Czy żeby napisać dobrą powieść w realiach wojennych trzeba wymyślać cały batalion? Pytanie należałoby skierować do autora, pozostawię je jednak z prostej przyczyny retorycznym. Przy tym wszystkim potencjalnego czytelnika może zaciekawić fakt, że opisany w powieści desant w Dieppe rzeczywiście miał miejsce, zgadza się też w przybliżeniu większość faktów stanowiących oś fabuły. Przy tym historyczne ulokowanie wydarzeń nie jest tu najważniejsze ‒ w centrum uwagi znajdujemy przaśny język, pijaństwo, wycieczki do domów publicznych i inne ulubione rozrywki głównych bohaterów, czyli Schulza i Matza z SS.
Z powieści historycznej robi się tu powieść przygodowa, gdzie na berlińskiej ulicy z rąk żandarmów ratuje chłopaków sam Himmler, zaś Hitler odbierając telefon z informacją o desancie wyskakuje spomiędzy (ekhm) biustu obżerającej się czekoladkami Ewy Braun, ukazując pod „niemodną koszulą nocną” „zniekształcone genitalia” (sic!). Zainteresowany tematem potencjalny czytelnik spytałby zapewne, co z Churchillem. Otóż spieszę donieść, że podług słów pana Kesslera pławił się on wówczas niczym olbrzymie niemowlę w drewnianej balii z cygarem w ustach, w towarzystwie zatroskanego niczym matka lorda Mountbattena. Spieszę też sprecyzować, że uniżony recenzent nie oszalał, tylko miejscami to poziom absurdalności „Rozkazu…” niszczył u niego zupełnie i tak już w połowie utracone poczucie rzeczywistości.
Zapomniałbym na śmierć – jeden z bohaterów ma poparzone ręce którymi ledwo włada, drugi porusza się używając protezy, z prostego faktu nie posiadania jednej z kończyn dolnych. Ku mojemu zdziwieniu, mimo wysiłków pułkowego lekarza, noga nie odrasta przed bitwą.
Jak już zapewne można się domyślić, powieść jest jedną wielką farsą i czytelnik mógłby się spodziewać wszystkiego gdyby nie to, że (o zgrozo!) istnieją przesłanki ku temu, by twierdzić, że „Rozkaz…” był pisany „na poważnie”. A przynajmniej takie wrażenie można odnieść na samym początku lektury. Cóż, życie żołnierza brutalnym bywa, rozrywki w nim proste, a i warstwa językowa niezbyt lotna wszak to człowiek, który musi co dzień patrzyć w oczy śmierci. Jednak tutaj niemal wszystko jest ujęte „do przesady”. To, po zastanowieniu typowa powieść gatunku pulp, czyli innymi słowy „baw się i zapomnij”. A może po prostu kiepski ze mnie sędzia i nie poznałem się na opisach walki pomiędzy niemieckim, a alianckimi czołgami? Przecież pan Kessler brał, według informacji z obwoluty, udział w II wojnie jako „traktorzysta”? Może powinno się mu wierzyć? Bezpodstawny jest zarzut, że faworyzowani są tu Brytyjczycy ‒ większość bohaterów powieści ma charakter równie skomplikowany jak pancerfaust 43. Z wyjątkiem dwóch pierwszoplanowych jegomościów, za postać niejednowymiarową mogę uznać jedynie Lorda Abernockie i Dearth zwanego czasem „Lisem Fergusem”, który za stosowne uważa udanie się na desant w kilcie, zarzynając od czasu do czasu jakiegoś Niemca za pomocą sztyletu trzymanego w lewej podkolanówce. Oto mają Państwo Tarantino w wydaniu książkowym! Jest nawet drobny akcent fetyszystyczny, którego jednak nie zdradzę z uwagi na dobro potencjalnego czytelnika...
Przed sobą mamy wytrawny koktajl w stylu Chucka Palahniuka, Irvina Welscha czy Charlesa Bukowskiego, w warunkach frontowych i w otoczce daleko bardziej posuniętego absurdu. Właściwie najbardziej „Rozkaz…” przypomina mi „Szmirę” autorstwa ostatniego z wymienionych autorów ‒ czyli pastisz pastiszu. Przyznaję bez bicia, że momentami uśmiałem się do łez i tylko wstawki „na poważnie” psuły całkowity odbiór dzieła pana Kesslera.
Tylko?
Tylko… No, właśnie tak się zacząłem zastanawiać czy historia w takim ujęciu ma w ogóle sens? A jeśli tak, to jaki? Przy moim czarnym poczuciu humoru, bardzo podoba mi się zrobienie komedii ze śmierci prawie czterech tysięcy Kanadyjczyków i Brytyjczyków. Pytanie raczej brzmi czy warto sobie w ogóle z wojny, nawet w wydaniu powieściowym, czynić rozrywkę? Tym bardziej, że fragment zamieszczony na obwolucie „Rozkazu…” nie sugeruje aż tak daleko oderwanego od realiów charakteru publikacji. Zatem kiedy dostałem niniejszą książkę do rąk myślałem, że to taki współczesny Kirst... Ale kłamałbym mówiąc, że byłem rozczarowany, zdegustowany i ‒ parafrazując Andrzeja Stasiuka ‒ w ogóle potworność z trupią czachą.
Może wychodzę w tym miejscu na sztywniaka, dużo lepiej czyta mi się jednak prawdziwe wspomnienia wojenne w typie „Zapomnianego żołnierza” G. Sayera (zresztą chętnie popełnię recenzję tej książki, niech tylko Redaktor mi ją podrzuci; tymczasem zachęcam gorąco do lektury), czy równie przaśne jak produkt pana Kesslera, a autentyczne „10 lat piekła w Legii Cudzoziemskiej” Białoskórskiego. Może po prostu nie do końca znajduję w sobie potrzebę rozrywki w typie programu TV pt. Taniec z przyjaciółmi, przyjaciół gwiazd (zwłaszcza nie posiadając telewizora). A może, jak każdemu, trudno mi się przyznać do takich ciągot?
Teraz koronne nagłówkowe „tylko”. Jeśli już pozbędziemy się wątpliwości i oporów to czy warto na taką powieść wydać 28 zł?
Komu Kessler?
Trudno mi jednoznacznie ocenić „Rozkaz…”. Bez mrugnięcia okiem polecam go wszystkim, którzy po nużącym dniu potrzebują czegoś lekkiego do poczytania czy tzw. odmóżdżenia. Książka doskonale nadaje się do lektury w kąpieli (nie trzeba się przesadnie obawiać zamoczenia), może także służyć jako tzw. lektura sedesowa (mały rozmiar doskonale predestynuje do ukrycia pod grzejnikiem!). Ogólnie rzecz ujmując, jeśli ktoś szuka lektury po której stan psychiczny ulegnie radykalnej poprawie ‒ właśnie ją znalazł. Jeżeli szuka czegoś więcej niż „Twojego Imperium” w realiach drugiej wojny, niech ucieka.
Zobacz też
Zredagował: Kamil Janicki