Lektor – reż. Stephen Daldry – recenzja i ocena filmu
Lektor – reż. Stephen Daldry – recenzja i ocena filmu
Historia zakazanej miłości między młodszym mężczyzną a starszą kobietą, skrywającą wstydliwą i bolesną prawdę nie jest filmem o przebaczeniu. Nie jest też kolejnym z wielu hollywoodzkich „rentgenów” Holocaustu. To dzieło, które pod filmową fasadą ostro odzwierciedla podwójny konflikt. Jednym z nich jest starcie między dwoma pokoleniami Niemców, które musi nauczyć się żyć razem na nowo w świecie po wojnie. Drugi konflikt odbywa się pomiędzy dwoma obliczami ludzkiej duszy. I twórcy zrobili to nie wrzucając całości w ognisko moralizatorskiego banału.
„Tylko człowiek, który kochał, umiera jak człowiek” – te słowa Antoine’a de Saint-Exupéry’ego mogłyby stać się głównym hasłem przewodnim filmu „Lektor”. Idealnie bowiem, moim zdaniem, oddają sens historii, w której centrum jest młody Michael Berg (David Kross) i kilka lat starsza Hanna Schmitz (fenomenalna w tej roli Kate Winslet). Dziejący się na kilku płaszczyznach czasowych film początkowo pokazuje nam niezwykle gustownie dzieje przypadkowego wręcz romansu. Charakteryzujące się subtelnymi ujęciami pięknie wijących się ciał, płynących po twarzach łez, czy rozświetlających twarze uśmiechów i krzyków dzieło Stephena Daldry’ego, jest początkowo historią gorzkiego dojrzewania. Michael Berg rozkoszuje się ciałem starszej kochanki i w swoim idealizmie czytuje jej klasykę literatury. Widząc iskry w jej oczach nie wierzy, że ta miłość mogłaby być zła. Nie dostrzega, że ktoś kto tak kocha innego człowiek i płacze na myśl o bohaterach literackich, sam może być zły.
Hanna jednak zna prawdę i prawda w końcu ją odnajduje. Romans kończy się równie nagle jak się zaczął. Bohaterka trafia do więzienia i doskonale wie, a Michale dopiero to zrozumie, że cały kulturalno-cywilizacyjny sztafaż ludzkości blednie w obliczu machiny wojny. Pojawia się wtedy prawdziwe ludzkie „ja”. Brzydkie, okrutne i pachnące zimną zgnilizną setek ciał, pozbawionych ducha w imię zbrodniczej ideologii. Ideologii, której nikt nie powiedział stanowcze NIE. Dla społecznego ładu, porządku lub świętego spokoju, nawet zwykły człowiek staje się trybikiem w maszynie zagłady. Koniec końców Hanna okazuje się zbrodniarką wojenną. I to nie byle jaką zbrodniarką – stała bowiem na czele strażniczek więziennych, które dopuściły do śmierci setek Żydów podczas II wojny światowej.
Tę straszną prawdę Michael odkrywa później jako obserwujący proces hitlerowskich strażniczek student prawa. Ku swojemu zaskoczeniu dostrzega, że na ławie oskarżonych zasiada również Hanna. Najgorsze dla zakochanego idealisty jest jednak to, że jej wspólniczki próbują przekonać sędziów, że to właśnie ona była prowodyrką tragicznych zajść w obozie, a sama Hanna nie zaprzecza. Obojętnie podchodzi do całej sprawy, tak jakby czuła się winna i po prostu chciała zamknąć ten rozdział życia. Czy pragnie odkupić swoje winy? Stephen Daldry nie daje nam to pytanie odpowiedzi. Jego film w warstwie historycznej podnosi wątek odpowiedzialności niemieckich obywateli za zbrodnie nazizmu i nie każe nam przebaczać. Film nie każe nam się też zastanawiać dlaczego Hanna podjęła decyzję o tym, by dyktować kto ma żyć a kto ginąć. Autorzy zdają się jednak mówić nam – wystarczy, że ludzie będą pamiętać. Zarówno ofiary i zbrodniarze, jak i ci co przyszli po nich.
Hanna zdaje sobie z tego sprawę i wydaje się, że w obliczu swojej drogi bez przebaczenia, drogi, która odarła ją z człowieczeństwa, chciała po prostu znowu poczuć się jak człowiek, który kocha. Drogą do tego okazał się jej „umiłowany młodzieniec”. Główny bohater jest jednak tym wszystkim wstrząśnięty, oszołomiony niczym po uderzeniu obuchem. Rozum każe zapomnieć, serce chce dalej kochać. Choć kolejne fakty z obozowego życia Hanny, ukazywanego przez filmowców w toku procesu, tłumią w widzu jakąkolwiek sympatię widza do tej postaci, toksyczna miłość Michaela nie słabnie. Pozostaje z nim nawet wtedy gdy jest dojrzałym mężczyzną (świetna rola Ralpha Fiennesa) i kiedy chyba tak naprawdę zrozumiał swoją sens swojej straszliwej miłości.
A jest on prozaiczny. Nasza przeszłość, teraźniejszość i przyszłość nie ma znaczenia w obliczu miłości, które jest ludzkim odruchem. Kochać może każdy, każdego można miłować. To właśnie czyni nas ludźmi. Jednocześnie jednak to ludzie ludziom zgotowali, nieludzki i straszliwy los. I nic nie jest tu w sprzeczności. Nazistowscy zbrodniarze też mieli rodziny, też kochali i szukali ukojenia w kulturze, literaturze czy muzyce.
Czy można kochać kogoś kto zamyka żydowskie dziecko w piecu? Sami odpowiedzcie sobie na to pytanie, ale film Daldry’ego każe nam pamiętać, że nic nigdy nie jest czarne i białe. A to jakie decyzje podejmujemy zawsze wynikają też z kontekstu. Niektórzy krytycy zarzucili swego czasu filmowi wybielanie zbrodniarzy.
Dzieje II wojny światowej pokazały nam jednak dobitnie, że społeczeństwa mogą z siebie wypluć zarówno bezwzględnych sadystów, ale też zostawiają miejsce dla takich ludzie jak Hanna – jednostki postawionej w obliczu okrutnej historycznej machiny, która albo Cię zabije, albo wsiądziesz na nią i pojedziesz ku zatraceniu.
Film Daldry’ego to kino ambitne, momentami trudne, subtelne wizualnie i mówiące nam wprost, że w obliczy wojny każdy z nas może stać się zbrodniarzem. Nikt bowiem nie zna do końca mrocznej strony swej duszy. Gdy już mrok rozświetlą promienie słońca, każdy z nas ponownie chce poczuć się jak człowiek.