Lato 1943 roku na Wołyniu. Inne niż wszystkie
Ten tekst jest fragmentem książki Marcina Pilisa „Cisza w Pogrance”.
W kuchni u Olgi, babki Małego Bogdanka, chłopcy zbierali się do wyjścia. Kobieta, choć już siły nie miała tyle, co dawniej, specjalnie przygotowała więcej słoniny na ten wieczór. Dmytro ukłonił się przed nią i w imieniu wszystkich druhów podziękował za posiłek, a babka Olga kiwała głową, jakby chciała rzec: „No gdzieby tam ja nie dała, no gdzieby”.
Za progiem jeszcze dziękowali, unosili czapki i nawet Mały Bogdanek, który trzymał się blisko Dmytra, krzyczał słowa wdzięczności po ukraińsku jak reszta. Najedli się bowiem wszyscy, a jeszcze Olga błogosławiła ich na drogę.
— Diakuju, babusju! Diakuju! — rozniósł się wokół okrzyk mocnych głosów, a Olga ze złożonymi dłońmi stała na progu wzruszona, widząc, jak wnuczek między swoimi chłopakami z Połapy to już prawie że jako oni, już prawie. Serce w niej rosło na ten widok i łzy zaczęły kręcić się jej w oczach, ale w porę je powstrzymała.
Dom Olgi znaczył wiele w Połapie. Należał do najokazalszych w całej wsi, zbudowany z grubych bali dębowych, podmurowany wysoko, wyróżniał się między pozostałymi. Podmurówka stała jeszcze od powstań kozackich podobno, a wieść wiejska niosła, że w Oldze płynie dawna krew kozacka, jeszcze z czasów powstań, podmurówka zaś to pozostałość zabudowań pierwotnego chutoru, z którego później wyrosła cała Połapa. Ile w tym prawdy było, nikt nie wiedział, a jednak wśród mieszkańców Połapy żyła opowieść o Kozaku, który w miejscu, gdzie dziś stał dom, wbił pal na wrogów swoich. Z chutoru, który wybudował, po latach wyłoniła się cała Połapa, niemal w tym samym czasie, co nieopodal Pogranka.
Dmytro otoczył chłopca ramieniem i pomachał Oldze na pożegnanie. Ruszył pierwszy, a za nim reszta chłopaków. Nie odwracał się, żeby sprawdzić, czy za nim idą, upewnił się tylko, że Wasyl się nie ociąga i nie buntuje pozostałych. Mały Bogdanek ufnie kroczył obok niego, z drewnianym karabinem na ramieniu. Dmytro śmiał się w duchu, widząc, że chłopiec stara się robić jak najdłuższe kroki, aby mu dorównać.
Szli w stronę domu równie okazałego jak ten Olgi. Wiedział, że będą przed czasem, znacznie wcześniej niż pozostali, ale właśnie na tym mu zależało. Tylko w ten sposób mógł ocalić Małego Bogdanka. Dom stał nieco na uboczu, cały drewniany, ale dobrze zachowany. Na gęsto umocowanych sztachetach nasadzone były gliniane ładyszki, które odwrócone przypominały żołnierskie hełmy na głowach. Dmytro wszedł na podwórze i usiadł przy studni.
— Siadajcie. Poczekamy — powiedział do reszty.
Chłopcy posłusznie usiedli, gdzie się dało. Nikt się nie odezwał, tylko Mały Bogdanek nucił coś pod nosem. Rozglądał się po gospodarstwie z poważną miną, mocno ściskając drewniany karabin, jakby nagle przybyło mu przynajmniej pięć lat, a najlepiej sześć, żeby już był niemal tak duży jak oni. Więc siedział spokojnie, dumny, że może przebywać między nimi, i nawet nie wymachiwał nogami. To był mały żołnierz, ich mały banderowczyk, jak mówili czasem w Połapie. Kazali mu wołać slawa Ukrajini, a potem śmiali się, że taki głupi.
Cisza się przedłużała, dziwna, nienaturalna jak na gadatliwych chłopców z Połapy. W ostatnich tygodniach, pełnych przeciągających się marszów i szybkich podejść pod śpiące wsie, zmęczeni siadali na odpoczynek, a gdzieś na horyzoncie pięła się w górę szeroka łuna ognia, w którą wpatrywali się z przejęciem, znajdując tak potrzebne im ukojenie w kierowanych do siebie słowach, czasem w pieśniach, ale bardziej w słowach i opowieściach. Mówili dużo i mówili często. Kiedy nie mieli o czym mówić, i tak mówili. A jednak teraz było inaczej, a cisza, jaka zapadła po dotarciu na miejsce umówionego spotkania z oficerami, mówiła Dmytrowi więcej niż najbardziej dobitne słowa. Nadal miał w pamięci owe ponure spojrzenia spod ściągniętych brwi, gdy Mały Bogdanek na tle czołgu prezentował karabin, cenny niczym rzadki skarb, ich palce zaciśnięte na rękojeściach noży, wzrok Wasyla i jego otwarty, mocny sprzeciw.
Milczenie przy studni wystarczyło, nie musieli opowiadać mu o swoich pragnieniach, o tym, co się dzieje tam w środku, w ich rozpalonych głowach. Zdawał sobie sprawę, że krążyła tam wizja podniecająca jak młoda kobieta, ciemna wizja, nieustępująca ani na chwilę, tak już głęboko zdążyła wcisnąć się w ich umysły. Lachów trzeba gonić, Lachów rizaty trzeba, więc chcieliby tam przy czołgu Bogdanka przekłuć, bo co tam, że matka z Połapy, jak po lackiej się stronie chowa. Nie były im dziwne ani przerżnięte gardła, ani wyprute z brzuchów wnętrzności, już nie wymiotowali jak za pierwszym razem, kiedy tylko Wasyl był taki twardy, że nie wymiotował wcale.
Jedząc smażoną słoninę, właśnie jego Dmytro najbaczniej obserwował. Wasyl przestąpił próg domu Olgi mocno skwaszony. Przez całą drogę polem dawał wyraźne sygnały, że żadnemu Lachowi nie przepuści za krzywdy wszystkie, lecz na widok ulubionych potraw od razu złagodniał, nie rzucał już groźnych spojrzeń ani aluzji o tym, co należy robić z napotkanym Lachem, choćby ze swojej wsi był; jego nieco pulchna twarz rozpogodziła się i zza zasłony szczeniackiej powagi, tej powagi, jakiej nauczyli go prowidnicy przez tygodnie nauk, zaczął przezierać dawny Wasyl, z czasów, zanim pierwszy raz poszedł na zebranie. Jadł zamaszyście, po męsku, z pochyloną głową, skoncentrowany na każdym kęsie, każdej łyżce pokarmu. Wzrok miał wbity w blat stołu, ale ponieważ cała jego obecność zawierała się we wchłanianiu jedzenia, w nawadnianiu organizmu, niczego nimi nie widział. Oczy jedzącego Wasyla nie były przeznaczone do zwyczajnego patrzenia, one w tym czasie wyłączały swoje podstawowe funkcje, jakby zbyt wielka liczba bodźców przeszkadzała Wasylowi w jedzeniu, a on jadł skupiony.
Potakiwał tylko innym, coś chrząkał od czasu do czasu, ale przede wszystkim jadł, jego dobrze zbudowane ciało przyjmowało kolejne porcje mięsa, jadł jak przystało na dorodnego syna Połapy, jak ojciec, jak dziad i dziad dziada, i można było przysiąc, że idea wielkiej Ukrainy, którą żył w ostatnich tygodniach, zupełnie mu wyleciała z głowy, z takim namaszczeniem, z taką uwagą jadł. To jednak była nieprawda, nic mu z głowy nie wyleciało. Pożywiający się Wasyl na czas konsumpcji podświadomie umieszczał sam siebie poza zwykłym trybem życia, jakby na chwilę zatrzaskiwał myśli w celi bez wyjścia, aby z należytą uwagą przyjąć pokarm z jego cennymi dla ciała składnikami, ale jak tylko opuszczą dom Olgi, Wasyl znów przeistoczy się w młodzieńca pełnego wigoru, tak im potrzebnego tego lata — najedzony, czujący zgromadzoną pod skórą energię. To lato było bowiem dla chłopaków z Połapy niepodobne do poprzednich.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Marcina Pilisa „Cisza w Pogrance” bezpośrednio pod tym linkiem!
Ten tekst jest fragmentem książki Marcina Pilisa „Cisza w Pogrance”.
Przybycie białego jeźdźca w białej czapce i na białym koniu zmieniło wszystko. Przybysz zjawił się jesienią ubiegłego roku. Od razu rozeszło się, że to kurier od Bandery i że nawet Niemcy do niego nie strzelają, widząc białą czapkę. Kurier zatrzymał się w domu, przed którym właśnie siedzieli.
— Ja bym też tak jeździł — rzekł zafascynowany Wasyl, a oczy świeciły mu się od podziwu.
Potem zaczęli przyjeżdżać następni, najpierw co tydzień, dwa, później co parę dni. Ludzie schodzili się chętnie. Zamiast nudnej lub niezrozumiałej mowy popa do ich uszu wpadały słowa proste i pełne żaru, z jakim dotąd nie mieli do czynienia. Ne slawa Bogu! Slawa Ukrajini! W odpowiedzi krzyk niósł się po całym domu.
Dmytro zawsze przychodził na spotkania, później dołączyli do niego inni chłopcy z Połapy, a kiedy jego ojciec Petro uciekł z ukraińskiej policji, wiedział, że zaczyna się dziać coś, czego nie umiałby sobie wyobrazić ani on, ani żaden z jego kompanii.
Teraz, siedząc przy studni, Dmytro spoglądał na swoich towarzyszy. Niedawno mianowano go ich formalnym dowódcą, wymagał więc posłuszeństwa, któremu Wasyl właśnie się sprzeniewierzył. I Dmytro podejrzewał, że gdyby nie funkcja jego ojca w kureniu, miałby w nim niebezpiecznego przeciwnika. Do przybycia oficerów została godzina. Wyciągnął rękę w stronę Małego Bogdanka, który siedział tuż obok.
— Daj karabin — powiedział.
— Ale to jest mój — odparł Mały Bogdanek, podając mu drewnianą broń.
— Twój, twój — uspokoił go Dmytro.
— A jak tam siostry? Dawno nie widziałem. Marysia dobrze się ma?
— Dobrze, a dzisiaj znowu te blade duchy były. U mamy.
— Tak? I co im mama mówiła?
— Żeby traktem nie szli, tylko wzdłuż lasu.
— Dawno?
— Nie, jak do czołgu biegłem, to jeszcze siedzieli.
— A nie wiesz, Bogdanek, skąd to przyszli?
— No zza rzeki.
Dmytro drgnął, a pozostali popatrzyli na siebie. Wasyl wykrzywił twarz w odruchu czegoś, co można nazwać obrzydzeniem, i wstał. Gwizdnął na Lewkę, po czym obaj, nie oglądając się za siebie, wybiegli na drogę.
— Wasyl! — krzyknął Dmytro.
Kolega odwrócił się, śmiejąc się głośno.
— Ne bijsja — odparł. — Do nich nie zajdę. Ale że Lachów bronisz, to będziesz żałował. A Wiera to już nie jest nasza.
— Nie będziesz mi mówił, kto nasz, a kto nie.
— A może by tak Maryśce opowiedzieć, coś robił po wioskach parę dni temu?
Dmytro zbliżył się do Wasyla. Górował nad nim, a teraz wyprostował się jeszcze bardziej.
— Zakryty mordu — rzekł.
— Zakryty? Ne. Powiedz jej, coś robił po wioskach, powiedz. Ha, ha…
Wasyl krzyknął na Lewkę i obaj odeszli raźnym krokiem.
Mały Bogdanek podbiegł do Dmytra i zapytał:
— Coś robił?
Pytanie samo w sobie było niewinne, tak jak głos chłopca z drewnianym karabinem w dłoni, który bardzo chciałby wiedzieć, co można robić po wioskach, a najlepiej, żeby mu to wszystko pokazać lub go nauczyć. Dmytro przysiadł obok studni, zwrócił oczy tam, gdzie rzeka oddzielała świat znany od nieznanego, i nic nie odrzekł. Mały Bogdanek złapał go za rękaw:
— Coś robił? — spytał raz jeszcze.
Ale Dmytro nie mógł odpowiedzieć, bo czuł podskórnie, jakimś dodanym zmysłem czuł, że w słowach nie da się zawrzeć prawdy o tym, co się stało w miejscu i czasie. Choćby bowiem użył wszystkich słów świata, w głowie Małego Bogdanka utrwali się obraz, jaki jest zdolny wytworzyć jego dziecięcy umysł, a to z pewnością nie będzie ten sam, który chciałby mu przekazać Dmytro w słowach opowieści. Dlatego nie odpowiedział ani nie zareagował na poszarpywanie rękawa. W pamięci krążyły mu i mieszały się wspomnienia pocałunków Marysi, nieustępująca z głowy gładkość jej piersi, które nieoczekiwanie przeistaczały się w buchające do nieba płomienie, niczym ogromne bąble wyrastały sponad dachów krytych strzechą lub gontem, a na ich tle zdawały się unosić białe, poczerwienione koszule, dalej ciała upadające w przedśmiertnym drganiu i drgające jeszcze długo, kiedy szli przez wioskę jako drugi rzut, ciągnąc za sobą chłopów z okolicy. A chłopi zbliżali się skupieni za nimi w oddzielone od siebie grupki, nie jak sotnia szeroką ławą albo młodzież z Połapy i innych wsi. Spoglądał przez ramię za siebie i widział, jak machają widłami, jak idą, zawsze zebrani wokół pustej furmanki, do której będą ładować dobytek, jeden przy drugim, niektórzy z babami, ale baby częściej osobno postępują, jedni od razu przez próg do domów, w zakamarki izb idą, omijają kałuże krwi, żeby nie naznaczyć butów i klątwy nie ściągnąć, inni na pole, gdzie snopy niezwiezionego zboża, bo Lachy bały się wychodzić, to i całe kopy zostawione, na marne by poszło, a po co, komu to teraz, im już nie nada się do niczego.
I oni tam idą wszyscy.
Dmytro zna następstwo wydarzeń, wie, co było dnia poprzedniego, i wie, co się stanie za chwilę i powtórzy jutro. Jego spokojny marsz ramię w ramię z chłopakami ma w sobie coś z obrzędu — jest to głośny, rytualny pochód przez wyludnione pola, postępujący od jednej lackiej kolonii do drugiej. Kroczą dniem, odpoczywają, kroczą nocą, w ślad za uzbrojonymi oddziałami lub tuż przed nimi, wypatrując podejrzanych ruchów na horyzoncie. Wsie lackie same rozkładają się na trasie ich pochodu, leżąc tak od wieków, nieświadome losu, który już dawno został przesądzony, bo wyrok zapadł u zarania czasu, zapadł, zanim Lach spotkał Rusina.
Odegnał wspomnienia i sięgnął po papierosa. Zostało ich czterech, odkąd Wasyl i Lewko pobiegli na trakt. Mały Bogdanek siedział blisko przy nim, machał karabinem, nucąc pod nosem jakąś polską pieśń, od czego kolegom ciągle czerwieniły się lica. Na powalonym pniu okrakiem rozsiedli się Trochim Winniczuk i Josyp Samoniuk, tylko dwa lata młodsi od Dmytra, ale już wprawieni, jak rizuny, a w Połapie każdy wiedział, że obaj z jednego ojca. I nawet oni to wiedzieli, choć głośno mówić im tego nie było wolno. Jak na jesień poszli pierwszy raz do lasu na spotkanie z kurierem banderowskim, to jako bracia, a potem do kurenia też jako bracia kazali się wpisać. Stanowili najmłodszy narybek banderowskich oddziałów i byli z tego dumni.