Krzysztof Jan Drozdowski – „Meandry wojny Bieszczadem naznaczone” – recenzja i ocena
Książka została porządnie wydana, ma estetyczną okładkę. Format pozwala na wygodne czytanie, także w podróży, a druk nie męczy wzroku. Na końcu książki, jako gratkę dla czytelnika, zamieszczono zdjęcie autora z młodości w towarzystwie ojca i Władysława Broniewskiego. Zaś na przednim skrzydełku okładki znalazła się fotografia autora i krótka informacja o nim. Zatem zewnętrznie tom prezentuje się dobrze. Niestety, sama treść przyprawia o ból głowy.
Akcja powieści rozgrywa się w latach 1914 – 1921, w większości na froncie wschodnim I wojny światowej. Dwie główne postaci, Polak Aleksander Kazanowski i Rosjanin Borys Bołkunow, są oficerami rosyjskiego wojska, a ich przyjaźń wyznacza główną oś powieści. Jej akcja rozpoczyna się od bójki szkolnej, spowodowanej wieloletnimi zaszłościami rodzinnymi obu bohaterów. Obaj pochodzą z rodzin ziemiańskich, ale osiadłych w dwóch różnych krańcach Imperium Rosyjskiego: pod Moskwą i pod Wilnem. Pomimo ogromu dzielących ich różnic, zaakceptowali się wzajemnie i opuścili mury szkolne jako przyjaciele. Obok męskiej przyjaźni pojawia się także wątek romansowy, za sprawą Marii Gostwilskiej, którą los połączy z Kazanowskim. Śledzimy jednak nie tylko losy tej trójki podczas Wielkiej Wojny, ale także ich rozważania na temat swojej narodowości.
Wątpliwości postaci, co do własnej tożsamości zajmują najwięcej miejsca w powieści. Jak nazwać swoją narodowość? Po której stronie stanąć i jaką drogę wybrać? „Mam takiego (…) przyjaciela. Nazywa się Kazanowski. (…) Nie wiem tylko jednego, kim właściwie jest? Raz mówi o sobie Polak, innym razem Litwin, a pochodzi spod Wilna”. Ten problem pojawia się wszędzie, zarówno w przemyśleniach postaci, jak i w toczonych przez nich rozmowach. Jest to sprawa do tego stopnia istotna, że autor zaserwował czytelnikom ciężką rozmowę na ten temat pomiędzy Kazanowskim a Marią nawet podczas ich intymnego spotkania. Z jednej więc strony mamy Kazanowskiego, opowiadającego o wojsku polskim, w którego szeregach walczył. Pojawia się tu generał Józef Dowbór-Muśnicki i jego I Korpus Polski. Autor przez całą powieść stara się udowodnić czytelnikowi jak ważne było formowanie się poczucia przynależności narodowej i można to przyjąć. Pozostaje jednak pytanie, czy z punktu widzenia fabuły jedna z ważniejszych rozmów na ten temat powinna odbywać się w trakcie miłosnego zbliżenia? Generalnie moim zdaniem autor nie poradził sobie z wątkiem miłosnym, który mógłby być atutem i przyciągnąć czytelniczki. W romansie Kazanowskiego i Marii nie ma właściwie niczego ekscytującego, zaś sama Maria została zbyt nakreślona dość topornie, grubą kreską. Chyba najlepiej wyrazi to myśl samego Kazanowskiego: „Zresztą jest przecież mężatką, więc powinna zajmować się i myśleć o mężu tak jak on, o swojej żonie”.
Niedogodnością w czytaniu tej powieści jest również jej język. Brakuje tu lekkości, której można spodziewać się po powieści. Przytoczę tu cytat, moim zdaniem dobrze obrazujący styl autra: „Głośnym wyrażeniem myśli nie myślanych chciała zagłuszyć myśli tylko myślane”. Niestety tego rodzaju rozwiązań stylistycznych jest więcej, co razi i na dłuższą metę zniechęca do czytania. Dodam od razu, że „Meandry…” nie są też powieścią dla fanów militariów, ich rola w powieści jest prawdziwie znikoma.
Czy jest to zatem doskonała lekcja historii, jak obiecuje wydawca na okładce? Niestety nie. Nie dość bowiem, że brakuje tu szerszej perspektywy to jeszcze sposób ujęcia historycznie ważnych problemów jest toporny i, pomimo wysiłków autora, momentami nużący. I choć na pewno nie jest to najgorsza książka jaką czytałam, to ilość jej wad przewyższa zalety.