Kradzież listów Powstańczej Poczty Harcerskiej
Oto relacja Macieja Bernhardta, nadesłana na adres naszej redakcji:
We wrześniu 1973 roku w Środowisku Żołnierzy AK „Żywiciela” jeden z kolegów poinformował mnie, że przeczytał w tygodniku „Za Wolność i Lud”, organie milicji i służby bezpieczeństwa, artykuł o Harcerskiej Powstańczej Poczcie Polowej, w którym znajdowała się wzmianka o mnie. Zdziwiło mnie to bardzo, bo nie byłem żołnierzem Szarych Szeregów. Nie miałem też kontaktów i znajomości w sferach, których organem był wspomniany tygodnik.
Zaintrygowany dotarłem do numeru 31 (516) z dnia 04.08.1973 r. tego pisma. Znalazłem w nim wzmiankę o Harcerskiej Powstańczej Poczcie Polowej, okolicznościach znalezienia listów oraz m. in. fotografię listu adresowanego do mnie, którego nigdy nie otrzymałem.
Był to list prof. Bronisława Krupińskiego, ojca mego kolegi, serdecznego przyjaciela i towarzysza broni — Andrzeja Krupińskiego (pseud. „Jacek”), żołnierza 237 plutonu AK, II kompanii batalionu „Serb” (później przemianowanego na „Żubr”) obwodu „Żywiciel”. Andrzej zginął 2 sierpnia w masakrze pod Boernerowem podczas przejścia naszej kompanii z Żoliborza do Puszczy Kampinoskiej.
List ten znaleziony został wraz z wieloma innymi przy zwłokach harcerza-listonosza podczas odgruzowywania ulicy Szpitalnej. Autor wspomnianego artykułu pisze m.in.:
„Po latach stały się bowiem [odnalezione listy — przyp. MB] swego rodzaju dokumentem historycznym, oddającym choćby w części, realia i atmosferę dni Powstania Warszawskiego. A równocześnie – może odnajdą kogoś z żyjących, może staną się dla adresatów, nadawców, krewnych czy kolegów jakimś cennym śladem, może pamiątką ostatnią...” [wyróżnienie — MB].
Po przeczytaniu tego tekstu natychmiast zatelefonowałem do redakcji pisma. Rozmawiający ze mną młody (sądząc po głosie) redaktor był bardzo miły i zachwycony, że jest odzew na artykuł. Podobno byłem pierwszym i jedynym, który odezwał się do redakcji, a minęły już co najmniej 4 tygodnie od ukazania się wspomnianego numeru. Zaprosił mnie do redakcji na spotkanie z autorem artykułu.
Atmosfera spotkania z autorem (?) artykułu była jednak już całkowicie inna. Przyjął mnie osobnik w średnim wieku o klasycznej fizjonomii ubeka. Po grzecznym przywitaniu, przy którym nie był uprzejmy przedstawić się, nie omieszkał podkreślić, że: wie wszystko o mojej działalności akowskiej, oraz o moim bracie stryjecznym, lotniku RAF, który trzykrotnie latał ze zrzutami dla powstania, a po strąceniu był w partyzantce AK i podając się fałszywie za strąconego pilota Kanadyjczyka, wrócił przez ZSRR na Zachód.
Po tym wstępie zauważył, że listy z poczty powstańczej mają dziś dużą wartość filatelistyczną i nie radzi mi dalej zajmować się tą sprawą. „Myślę, że się zrozumieliśmy? No to żegnam pana”.
Nie pamiętam kiedy odgruzowywano ulicę Szpitalną. W każdym razie wiele lat przed opisaną rozmową. Nikt ze znalazców ani posiadaczy (czy raczej złodziei) listów nie zadał sobie trudu, aby odnaleźć ich adresata lub nadawcę.
Tu mały komentarz:
Moje nazwisko nie należy do rozpowszechnionych w Polsce i, o ile mi wiadomo, nie ma (a w opisywanym czasie na pewno nie było) drugiego Bernhardta o imieniu Maciej. Od jesieni 1946 roku mieszkam ponownie w Warszawie, od 1955 mam telefon i wystarczyło sięgnąć do książki telefonicznej, aby mnie znaleźć.
Nadawcą listu był światowej sławy specjalista górnictwa węglowego, profesor zwyczajny Akademii Górniczo-Hutniczej, członek PAN, Przewodniczący Rady Górniczej w randze ministra — prof. Bolesław Krupiński. Mieszkał po wojnie pod tym samym adresem, który podany jest we wspomnianym liście!
Trzeba było bardzo dużo złej woli, aby dysponując możliwościami milicji i służby bezpieczeństwa nie trafić ani do nadawcy, ani do adresata listu. Na koniec jeszcze jedna uwaga. Prof. Bolesław Krupiński umarł w 1972. Artykuł został opublikowany rok później. Przypadek, czy też „autor” czekał na jego śmierć, aby nie mógł dochodzić prawdy? A możliwości w tym względzie miał duże.
Powyższą sprawą usiłowałem w latach 70., a następnie w 50. rocznicę powstania zainteresować redakcje różnych pism. Żadna nie tylko nie zamieściła mego listu, ale nawet nie uznała za stosowne odpowiedzieć, że temat ich nie interesuje.
Przed kilku laty moją krótką wzmiankę zamieścił dziennik (niestety o niewielkim nakładzie) „Głos”. Myślę, że sprawa ta warta jest przypomnienia; chodzi tu nie tylko o przywłaszczenie cudzej własności, ale i o skrajny cynizm, obłudę i hipokryzję...
Współczesnym czytelnikom warto tu przypomnieć, że wszystkie akcje odgruzowywania odbywały się w Warszawie zawsze pod czujną opieką właściwych władz, które skrzętnie zabezpieczały wszelkie znalezione materiały. Wiele z nich dzięki takiej „opiece” zginęło na zawsze, a niektóre, przedstawiające oprócz wartości historycznej, także wartość rynkową, znalazły się np. w zbiorach odpowiednich filatelistów.
Zredagował: Kamil Janicki
Korekta: Małgorzata Misiurek