Konanie starego mnicha
Wyspa Man, 979 rok
Troje ludzi ukrytych w cuchnącej rybami kapliczce, którą miejscowi zwali keeill, tuliło się do siebie, by odegnać przeszywający ziąb — ale tylko jednemu z nich było wszystko jedno, ponieważ i tak konał. Chociaż jak się zastanowić, pomyślał Drostan, spoglądając na dziobatego braciszka, który tutaj mieszkał, temu kapłanowi dynda to chyba bardziej niż umierającemu.
— Już po mnie — wycharczał Sueno, zwracając na siebie uwagę przyjaciela i brata w chrześcijańskiej wierze. Jego twarz lśniła od potu w bladej poświacie bijącej od jedynej lampki olejnej.
— Bzdury gadasz — okłamał go Drostan. — Jutro z rana, jak tylko burza się skończy, zejdziemy do kościoła w Holmtunie i poprosimy o pomoc.
— On tam nie dojdzie — wtrącił kapłan głosem tak chrapliwym, jakby wydobywał się z kruczego dzioba, a nie z ust człowieka.
Drostan odwrócił się błyskawicznie, posyłając mu miażdżące spojrzenie.
— Zawrzyj pysk. Co się stało z twoim chrześcijańskim współczuciem?
W odpowiedzi usłyszał stłumiony gulgot, który mógł być śmiechem albo rzuconym półgłosem przekleństwem, zaraz potem twarz ozdobiona haczykowatym nosem przysunęła się tak blisko, że Drostan odruchowo cofnął głowę. W minie mnicha nie widział pocieszenia. Otoczona przetłuszczonymi włosami skóra na twarzy była tak sucha, że w podłym świetle przypominała wyschniętą spękaną pustynię. Czarne cienie zalegały w każdej bruździe i zmarszczce. Spomiędzy spękanych warg wystawały pniaczki ostatnich zębów, które wyglądały jak poczerniałe kamienie runiczne, gdy kapłan przemówił.
— Straciłem je bezpowrotnie — wycharczał ze złowrogim błyskiem w oku, po czym podniósł się nieco i odszedł, by doglądać ognia. Garbił się, utykał też mocno przy każdym kroku. — Straciłem je — powtórzył, potrząsając głową — gdzieś tam, na Wielkiej Bieli. Leży na zamarzniętym stepie otoczone przez wilki, lisy i nienawistne odziane w skóry trolle, ale nie, dobry Bóg nie dopuści do tego, by zostało pożarte. Nie, nie. Pozwoli mi je odnaleźć. Zadba o to, by przetrwało.
Wstrząśnięty Drostan wziął się w garść. Znał tego kapłana tylko z opowieści, a nie słyszał o nim niczego dobrego. Stuknięty, gadali o nim. Cwaniaczek, któremu coś nie wyszło, dodawali, nie kryjąc zadowolenia. Cudzoziemiec. O tym, że to ostatnie jest prawdą, Drostan przekonał się przed momentem — chrapliwy głos kapłana brzmiał bowiem obco w jego uszach.
— Oby dobry Bóg sprawił, że znajdziesz je jak najszybciej, bracie –wymamrotał nabożnym tonem, choć przez zęby.
Orlonosy kapłan odwrócił się do niego.
— Nie jestem twoim bratem, Culdee — rzucił na poły kpiąco. — Pochodzę z Hammaburga. Jestem gorliwym wyznawcą jedynego prawdziwego Kościoła. Jestem mnichem i kapłanem zarazem.
— A ja jestem tylko skromnym anachoretą z Cele Dei, podobnie jak ten tu biedak. Zatem w tym miejscu wszyscyśmy sobie… braćmi — dodał Drostan, czując narastającą irytację.
Deszcz szumiał, uderzając w kamienne mury, przesiąknięte wilgocią powietrze nie mogło się wydostać przez jego welony, krążyło więc po komnacie, roznosząc coraz bardziej nieznośny smród palonego oleju rybnego. Kapłan z Hammaburga spojrzał w lewo, potem w prawo, a w końcu uniósł oczy ku górze, jakby spodziewał się ujrzeć Boga pod niską powałą. Moment później odsłonił pniaczki nielicznych zębów w szerokim uśmiechu.
— Niewielka to halla — stwierdził — ale dobrze mi służy od pewnego czasu.
— Skoro nie jesteś jednym z nas, co robisz w tej kapliczce? — zapytał gniewnie Drostan, próbując jednocześnie ulżyć przemarzającemu Suenowi.
Wyprostował plecy i zatoczył szeroki łuk ręką, od ściany do ściany keeillu, od jednego zmarzniętego muru z kamienia do drugiego. Komnata miała szerokość dwóch i pół dorosłego męża i powałę tak niską, że tylko kurdupel mógł się pod nią wyprostować. Tutaj, na Wyspie Man, to wystarczało, by służyła ludziom za kapliczkę. Drostan i Sueno mieli podobne, własne. Głosili słowo Boże z Cele Dei — czyli Culdee, kościoła tych wysp — każdemu, kto chciał ich słuchać. Byli cenobitami, członkami klasztornej społeczności, którzy poszli w świat i zostali anachoretami.
Ten mnich wszakże był kapłanem z samego Hammaburga. Był księdzem, który mógł odprawiać msze, udzielać sakramentów i nauczać wiernych, a nade wszystko złożył śluby ubóstwa i przysiągł służyć Bogu. I to właśnie najbardziej uderzało Drostana. Zdawało mu się, że tenże dziwny kapłan, choć wyznaje tę samą wiarę, nie podziela wartości głoszonych przez Cele Dei i nie ma w sobie za grosz chrześcijańskiego współczucia.
Przełożył z angielskiego: Robert J. Szmidt
Tytuł oryginału: Crowbone
Originally published in the English language by HarperCollins Publishers Ltd. under the title Crowbone
Copyright © Robert Low 2012
Polish edition © Publicat S.A. MMXVI
All rights reserved.--
Tekst jest fragmentem książki Roberta Lowa „Zaprzysiężeni. Krwawy Topór”:
Drostan przełknął gorycz płynącą ze zrozumienia tego faktu osłabioną — ale tylko nieco — świadomością, że Sueno naprawdę nie ma szans na doczekanie świtu. Zmówił szybko bezdźwięczną modlitwę, by przeprosić Boga za tę grzeszną myśl.
— Czekam na znak — dodał po długiej chwili milczenia kapłan z Hammaburga. — Obraziłem Boga, ale wiem, że on jeszcze ze mną nie skończył. Dlatego czekam na znak.
Gdy poruszył się, by stanąć wygodniej, oczy Drostana powędrowały ku jego stopie. Kapłan nie miał na niej ani buta, ani nawet sandała, ponieważ nie było obuwia, które by na nią pasowało. Stracił wszystkie palce i pół podbicia. Chodzenie z takim ubytkiem bez pomocy laski czy choćby kija musiało być prawdziwą udręką. Drostan zrozumiał więc, że to pewnie część pokuty, którą ten dziwny kapłan odbywa w oczekiwaniu na znak.
— Czym obraziłeś Boga? — zapytał na poły tylko zainteresowany, bardziej bowiem zaprzątała go kwestia konającego zziębniętego przyjaciela.
Przez moment panowała cisza, potem kapłan otrząsnął się, jakby wyrwano go z głębokiego snu.
— Straciłem ją — odparł zwięźle. — Miałem ją w swojej pieczy, ale odebrali.
— Mówisz o chrześcijańskim współczuciu? — zapytał Drostan, nie odrywając wzroku od przyjaciela, przez co nie mógł dostrzec gniewnego błysku w oczach mnicha, a był on tak posępny jak spienione wody kryjące się pod zwałami burzowych chmur.
— Mówię o niej. Dunowie mi ją odebrali. Miałem ją, ale już nie mam.
Drostan zapomniał na chwilę o cierpieniu Suena. Zapatrzył się na orle oblicze kapłana.
— Dunowie? — powtórzył, po czym szybko się przeżegnał. — Bogu dzięki za tę burzę, która dzieli nas od Dunów z Dyflinu.
Hammaburczyk zainteresował się nagle ogniem, rozdmuchał go mocniej, ale tylko na chwilę, potem przemoczone drewno znów zdławiło płomienie i zaczęło dymić jeszcze mocniej.
— Miałem ją na stepach Gardariki, tam daleko, na wschodzie — zaczął mówić, gapiąc się w mrok. — I straciłem. Leży tam, czeka jak ja na znak od Boga, dzięki któremu dowiem się, że wybaczył mi już tamto niepowodzenie i że jestem godzien odzyskania skarbu. Nie mówiąc o tym, że wskaże mi do niego drogę.
Drostan niczego nie rozumiał. Słyszał, że Gardariki to ziemie ruskich Słowian, ale tak dalekie, że równie dobrze mogłyby istnieć w legendach. A tu proszę, miał przed sobą kogoś, kto tam był. A przynajmniej tak utrzymywał. Drostan słyszał od miejscowych, że tutejszy kapłan ma coś z głową.
Zdecydował więc, że przemilczy szczegóły swojej podróży w to miejsce. Wlókł przez całą drogę Suena, którego poszedł odwiedzić i zastał chorego, ponieważ uznał, że najlepiej będzie zaprowadzić go do kościoła w dolinie, bo tylko tam mogli znaleźć pomoc. Wolał nie wspominać, w jaki sposób Bóg doprowadził ich tutaj o tej strasznej burzy. Przecież to Stwórca zesłał im światełko, które wskazało zagubionym drogę do miejsca, które tak przesiąkło świętymi tajemnicami, że aż trudno było zaczerpnąć w nim tchu.
Cyniczna strona umysłu Drostana nie zaprzestawała podszeptów, że to raczej wina smrodu wydzielanego przez spalany olej rybny i mokre drewno. Zaśmiał się w mroku. Z nich dwóch Sueno był do tej pory większym cynikiem. Od czasu gdy znaleźli się w swoich samotniach, oddaleni jeden od drugiego o kilka mil, Drostan nigdy nie kwestionował swojej wiary.
Pytania i wątpliwości pojawiły się w jego głowie, dopiero gdy starszy od niego Sueno zaczął o nich mówić. A gadał jak najęty, jakby to było jego prawdziwe powołanie. Drostan zastanawiał się nawet, dlaczego ten człowiek trafił do pustelni Culdee pośród wichrowych wzgórz, ale nigdy nie żałował, że miał okazję poznać kogoś tak ciekawego.
Siedzieli dłuższą chwilę w milczeniu, wsłuchując się w szum deszczu i zawodzenie wiatru przenikającego przez źle obetkane ściany. Drostan zdawał sobie sprawę, że kapłan z Hammaburga ma rację co do Suena. Krnąbrny stary mnich tkwił już jedną nogą w grobie, czekając na osąd Pana. Pozostawało więc modlić się za jego duszę.
Kapłan z Hammaburga siedział, mamrocząc coś pod nosem. Wiedział, że wyjawił tamtemu za dużo, choć jednocześnie za mało, a stało się tak tylko dlatego, że ostatnimi czasy rzadko miał okazję zobaczyć kogoś z miejscowych. Szczerze powiedziawszy, wciąż nie był pewien, czy i ci dwaj nie są jakimś przywidzeniem.
Poczuł ogromne zaskoczenie, gdy napatoczyli się na niego nagle, w samym środku burzy. Nie mógł nic poradzić na to najście, wpuścił ich więc do swojej kapliczki. To przecież nie miało żadnego znaczenia, czyż nie przywykł już do rozmów z duchami? Zdawał sobie sprawę, że większość odwiedzających go postaci nie żyje już od dawna — na przykład Starkad, człek, który ścigał go w dorzeczu Gardariki, a nawet w Ziemi Świętej, dopóki nie został zarżnięty przez takich samych drani jak on; Einar Czarny, dawny przywódca Zaprzysiężonych — jego kapłan z Hammaburga nienawidził tak bardzo, że z najwyższą przyjemnością doprowadziłby do jego zmartwychwstania tylko po to, by zobaczyć raz jeszcze, jak kona; Orm, nowy przywódca tej bandy, równie parszywy w oczach Boga.
Nie. Zdziwienie sięgnęło zenitu, gdy ten, który zwał siebie Drostanem, zapytał go o miano. Zaskoczył kapłana z Hammaburga tak bardzo, że ten zapomniał na moment, jak się nazywa. Zaskoczył i wystraszył pospołu. Czy stracił także własne imię? Razem z chrześcijańskim współczuciem, które odebrali mu dawno temu na Wielkiej Bieli ci parszywi Dunowie z załogi Zaprzysiężonych? Ze współczuciem, które spoczęło z Włócznią Przeznaczenia na morzu traw, pośród lisich gówien? Miał nadzieję, że tak właśnie jest, że jego skarby spoczywają tam nadal strzeżone przez Boga, by kiedyś zostały odnalezione.
Przeze mnie, pomyślał. Przez Martina. Wymamrotał to słowo. Wydostało się z jego ust pomiędzy pniakami poczerniałych zębów. Zwą mnie Martin. Zwą mnie bólem.
Sueno rozkaszlał się przed świtem, wybudzając charczeniem obu towarzyszy. Drostan poczuł uścisk kościstych palców na ręce, gdy starszy mnich spróbował unieść głowę.
Przełożył z angielskiego: Robert J. Szmidt
Tytuł oryginału: Crowbone
Originally published in the English language by HarperCollins Publishers Ltd. under the title Crowbone
Copyright © Robert Low 2012
Polish edition © Publicat S.A. MMXVI
All rights reserved.
Tekst jest fragmentem książki Roberta Lowa „Zaprzysiężeni. Krwawy Topór”:
— Już po mnie — powiedział, a gdy jego przyjaciel skwitował te słowa milczeniem, skinął z satysfakcją głową. — Dobrze — wyszeptał pomiędzy dwoma świszczącymi oddechami. — A teraz słuchaj uważnie, ponieważ przemówi do ciebie człowiek, który kona.
— Bracie, jestem prostym mnichem. Nie mogę przyjąć twojej spowiedzi. Ale mamy tu prawdziwego kapłana…
— Cicho. Obaj mieliśmy gdzieś to, kim jesteśmy, gdy do naszych pustelni przybywali ludzie po rozgrzeszenie. Czy im robiło różnicę, że równie dobrze mogliby wyspowiadać się drzewu albo głazowi? Nie, nie robiło. I mnie także nie zrobi. Słuchaj, bo czas mój jest już bliski. Ciekawym, czy udam się do halli Boga, czy trafię do królestwa Hel.
Jego gasnący głos, cichszy teraz od szumu wiatru, poruszył przyjaciela.
Drostan poklepał go ostrożnie po ramieniu.
— Nie możesz trafić do dziedziny Hel, bracie — oświadczył stanowczym tonem, a stary mnich zaśmiał się chrapliwie, co sprowadziło na niego kolejny atak dławiącego kaszlu.
— Zemrę marnie bez względu na to, do których zaświatów trafię — wycharczał w końcu.
Drostan skrzywił się, słysząc te słowa. Jego przyjaciel gadał jak najprawdziwszy poganin. Sueno tymczasem z trudem uniósł dłoń, by nią machnąć.
— Moje miano — dodał. — Tak miejscowi wymawiają imię Swen. Pochodzę z Venheimu w Eidfjordzie, ale tam nie ma już nikogo, kto by mnie pamiętał. Popłynąłem z Erykiem do Jorviku. Wiozłem mu córę samego Odyna. — Sueno zamilkł na moment, by się podnieść. Jego palce zacisnęły się jeszcze mocniej na ręce Drostana. — Obiecaj mi, przyjacielu, jako brat w wierze, przed samym Bogiem — wycharczał. — Obiecaj mi, że odnajdziesz dziedzica Ynglingów i przekażesz mu moje słowa.
Opadł na klepisko, majacząc. Wzburzony tym, co usłyszał, Drostan otarł drżącą dłonią ślinę z jego ust. Córa Odyna? Toż to najczystsze pogańskie brednie.
— Przysięgnij na imię Chrystusa, bracie. Przysięgnij, jeśli mnie miłujesz…
— Przysięgam, przysięgam — warknął Drostan, ulegając, by uciszyć w końcu starca.
Poczuł ogromny wstyd, gdy zrozumiał, co uczynił, i natychmiast zapragnął zmyć go modlitwą.
— Zamilcz — ofuknął go Sueno. — W ciągu tych trzydziestu lat, które minęły, odkąd wyciągnięto mnie ze Stainmore, nasłuchałem się wystarczająco dużo tego świętoszkowatego zawodzenia. Pierdolone zdradzieckie pojeby. Pieprzeni bogowie Asgardu opuścili nas wtedy…
Zamilkł. W ciszy, która zapadła po tych słowach, dało się słyszeć szum deszczu i świst wiatru przeciskającego się przez szpary w ścianach. Odór rozwiewanego dymu i palonego oleju rybnego dławił każdego z trzech kleryków. Oddech Suena brzmiał jak sapanie zepsutych kowalskich miechów, gdy starzec nabierał powietrza, by ponownie przemówić.
— Nie mówiłem o Matce Królów. Nie o Gunhildzie, żonie Eryka i jego wiedźmie. Nie o niej. Ona nie pochodzi z tego rodu, więc żaden z jej wiedźmich pomiotów nie zasługiwał na poślubienie córy Odyna… Asgard dał nam to do zrozumienia, gdy bogowie odwrócili się od nas w Steinmore.
Drostan się przeżegnał. Ledwie rozumiał, o czym mamrocze konający przyjaciel, ale wiedział, że każde jego słowo ocieka pogaństwem.
— Przekaż chłopcu to, co ci powiem, jeśli znajdziesz go żywego — szeptał Sueno z coraz większym trudem. — Potomek Haralda Pięknowłosego jest prawowitym następcą tronu Norwegii. Syn Tryggvego. Wiem, że on przeżył. Słyszałem o nim nawet w tym przeklętym miejscu. Przekaż mu tę wiadomość. Przysięgnij…
— Przysięgam — obiecał Drostan, zniżając głos i nie przejmując się strużką krwi wyciekającą spomiędzy spękanych warg umierającego.
— Dzięki. A teraz słuchaj. Wiem, gdzie spoczęła córa Odyna…
Zapomniany Martin z Hammaburga przysłuchiwał się tej rozmowie z głębi mroku. Dręczący go od dawien dawna ból promieniujący z obciętych palców — który musiał być częścią kary narzuconej przez Boga — zniknął jak ręką odjął, gdy kapłan poczuł przepływającą przezeń łaskę Pana, obmywającą go coraz mocniejszym strumieniem z każdym słowem wypowiadanym przez konającego starca.
Oto znak. To pewne jak słońce na niebie. Po tylu latach spędzonych w tej byle jak skleconej ruderze, pod dachem tak niskim, że nawet szczury musiały schylać łebki, by nie zawadzać o strzechę, oto nadszedł upragniony znak. Martin objął się rękami ze szczęścia, nie zważając na to, że z okaleczonych ust zaczyna mu ciec gęsta ślina. Za moment jednak otrzeźwił go powracający ból w nodze. Narastał powoli, jak wtedy, gdy ocalono go z zamarzniętego stepu.
Potworny i nieustający ból, który Martin przyjmował w tym momencie z radością, jak czynił od lat, ponieważ każdy z tych spazmów przypominał o wrogach. O Ormie Zabójcy Niedźwiedzia, który dowodził Zaprzysiężonymi, i o Finnie, który nie lękał się niczego. No i o Kruczej Kości, potomku Haralda Pięknowłosego z rodu Ynglingów, prawdziwym księciu Norwegii i synu Tryggvego.
Niezbadane są ścieżki Pana, pomyślał, którymi przywraca utracone łaski i karze tych, co go zawiedli. Teraz nawet te trzy złote monety, które otrzymał przed laty od księcia Kijowa — a nie wydał ich do tej pory — miały odegrać ważną rolę w otrzymanej właśnie misji. Zerknął na kamień, pod którym zostały ukryte. Spory kawałek skały pasujący idealnie do dłoni.
Zanim stary mnich wyzionął ducha, charcząc i jęcząc, Martin wiedział już, co ma robić.
Przełożył z angielskiego: Robert J. Szmidt
Tytuł oryginału: Crowbone
Originally published in the English language by HarperCollins Publishers Ltd. under the title Crowbone
Copyright © Robert Low 2012
Polish edition © Publicat S.A. MMXVI
All rights reserved.