Komuniści na tropie „leśnych bandytów”
Kapitan Lesław Wolski miał już dosyć czekania. Od kilku godzin wraz z dwoma plutonami żołnierzy z Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego obserwował zabudowania niewielkiej wsi. Według słów płatnego konfidenta, Stefana Maciejewskiego, właśnie w Boratyniu, w chałupie niejakiego Józefa Ciarkowskiego, często przebywali leśni bandyci. Tej nocy gospodarz miał gościć samego majora Bogdana Pawlika, osławionego Kosę. Numer jeden na przemyskiej liście wrogów ludu.
Stary Maciejewski nie mógł się raczej mylić, gdyż był sąsiadem Ciarkowskiego i nie raz, jak sam twierdził, na własne oczy widział u niego partyzantów. Kiedy mu pokazano zdjęcie Kosy, od razu go rozpoznał. Stwierdził, że mają szczęście, bo dowódca leśnych wraz z kilkoma ludźmi ma za jakiś czas nocować u Ciarkowskiego. Donosiciel dokładnie wiedział, kiedy to będzie, więc takiej okazji nie mogli przepuścić.
Powoli zaczynało świtać, a żołnierze ciągle tkwili w ukryciu, narzekając na zimno, nudę i niewyspanie. Wolski widział, że podkomendni z każdą godziną stają się coraz bardziej marudni i rozluźnieni, że zaczynają rozglądać się za okazją do opuszczenia stanowisk lub zbyt głośno ze sobą rozmawiają. Nie był jednak w stanie nic na to poradzić – żołnierzom KBW daleko było do zdyscyplinowanych partyzantów, w gronie których walczył z Niemcami. Nie zaznali nigdy trudu wielogodzinnych zasadzek na transporty, oczekiwania na zrzuty czy wymykania się z zaciskających się kleszczy obławy. Tylko nieliczni mieli doświadczenie bojowe, reszta traktowała tę akcję jak przykry obowiązek, po którym poza ukąszeniami komarów nic im nie zostanie. Zawsze było tak samo – kilkugodzinne oczekiwanie, a później z powrotem na ciężarówki, bo leśni się nie pojawili. Dlatego większość myślami była w koszarach, przy gorzałce i kartach.
Najgorsze było jednak to, że Kosa albo w ogóle się nie pojawił, albo już od dawna siedział razem z Ciarkowskimi w chałupie. Lesław musiał więc podjąć decyzję, czy czekać dalej, czy wkroczyć do wsi, zdradzając swoją pozycję. Zdecydował się na działanie, gdyż i jemu dało się we znaki długie oczekiwanie. Poza tym zachowanie jego niedoświadczonych żołnierzy i tak nieuchronnie doprowadziłoby do zdekonspirowania.
– Berg – wyszeptał.
Natychmiast doczołgał się do niego młody, rudy sierżant i nieudolnie spróbował zasalutować. Kapitan westchnął z dezaprobatą, kiedy podoficer zawadził łokciem o korzeń i syknął z bólu. Im dłużej przebywał w Przemyślu, tym większe miał przekonanie, że on i jego ludzie są tutaj naprawdę potrzebni. Samodzielny Batalion Ochrony KBW został przerzucony do Przemyśla w celu pomocy w walce z reakcyjnym podziemiem. Tutejszy Urząd Bezpieczeństwa zupełnie sobie nie radził nie tylko z bandycką partyzantką, ale również z utrzymaniem dyscypliny w swoich szeregach. Panował tu chaos i nieraz zdarzało się, że dezerterowali funkcjonariusze czy żołnierze z plutonu ochrony urzędu nie tylko z bronią, ale również z uwolnionymi bandytami. Tak było zaledwie trzy miesiące temu, kiedy z przemyskiego więzienia uciekło prawie sześćdziesięciu więźniów. Wolski miał to zmienić, lecz na pełną samodzielność mu nie pozwolono. Do tej pory Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego podlegał resortowi obrony narodowej, lecz na kilka dni przed przeniesieniem batalionu Wolskiego przeszedł pod dowództwo Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Zgodnie z rozkazem kabewiacy mieli w Przemyślu wspomagać funkcjonariuszy UB w działaniach operacyjnych, dlatego wszystkie decyzje kapitana musiał zatwierdzić kierownik tutejszej placówki.
Ponadto dokooptowano mu do batalionu jednego z ubeków, sierżanta Berga, który ku jemu rozbawieniu z dumą paradował w mundurze bez żadnych oznaczeń polowych. Sierżanta zakwaterowano w koszarach, a oficerowi nakazano ścisłą współpracę z łącznikiem podczas wykonywania akcji. Wolski nie miał na to najmniejszej ochoty, lecz by nikt nie zarzucił mu braku dobrej woli, wykorzystywał rudzielca do przekazywania rozkazów.
– Niech dwie drużyny obejdą wieś i zablokują drogę. Reszta ma być gotowa. Na mój sygnał wchodzimy. Tylko niech tamci nie zrobią rabanu na całą osadę.
– Tak jest – równie cicho odparł sierżant i pospiesznie się wycofał.
Perspektywa rozpoczęcia akcji najwyraźniej zadziałała mobilizująco na kabewiaków, gdyż szepty nagle ucichły. Kilkunastu mundurowych poderwało się ze zwinnością, której nie powstydziliby się prawdziwi partyzanci, po czym rozbiegło się wokół wsi.
„Więcej takich akcji, a byliby z nich ludzie” – pomyślał Wolski.
Dał im okazję do działania, by poczuli podniecenie związane z niebezpieczną akcją. Człowiek staje się żołnierzem dopiero wtedy, kiedy ostrzela się na froncie. Wcześniej jest tylko umundurowanym cywilem, który wąchał proch jedynie na strzelnicy.
Kiedy jednak nad głową świśnie pierwsza kula, można powiedzieć, że przestaje się być żołnierskim prawiczkiem. Wtedy nabiera się ochoty na więcej. Mimo że obecnie oficer miał do czynienia prawie z samymi prawiczkami, liczył na to, że uda mu się zrobić z nich prawdziwych żołnierzy, bo widział, że niektórzy aż się palą do wojennej przygody. Zdoła to zrobić, jeśli tylko częściej będzie dostawał zgodę na takie akcje.
Poczekał, aż podkomendni rozstawią się na posterunkach. Kiedy miał pewność, że wszyscy są już gotowi, ruchem ręki dał sygnał do natarcia. Czterdziestu mężczyzn w zielonych mundurach wkroczyło do wsi, w której natychmiast rozszczekały się psy. Żołnierze nie zwracali na to uwagi. Z pepeszami gotowymi do strzału podążali do wcześniej wskazanego celu. Niewielkiej chałupy Józefa Ciarkowskiego, sprzymierzeńca leśnych bandytów.
Tekst jest fragmentem książki Grzegorza Majewskiego „Dobry ubek”:
Lesław jako pierwszy dopadł drzwi. Z zadowoleniem stwierdził, że jego ludzie znakomicie wywiązywali się z powierzonych im zadań. Dwa plutony zaczęły się rozdzielać. Niektórzy szeregowcy zajęli pozycje przy płocie, inni obstawili zabudowania. Kilku okrążyło chałupę i skryło się w krzakach. Ktoś kolbą uciszył ujadającego przy budzie psa. Miło było patrzeć na tę sprawną robotę, której zupełnie się nie spodziewał po przydzielonych mu żołnierzach.
Przypomniał mu się jego oddział partyzancki. „Jego”, choć dowodzony przez kogoś innego. Fakt, że Wolski nie znalazł uznania w oczach przełożonych i nie został dowódcą okręgu, był dla niego niezrozumiały. Zaczął służyć podczas okupacji, a kiedy po wejściu Rosjan AK się rozwiązało, nie złożył broni, tylko jako jeden z pierwszych nawoływał do dalszej walki. Zawsze wykonywał rozkazy. Wykazał się wiernością. Właśnie jemu należało się dowództwo. Kiedy stało się inaczej, poczuł się zdradzony. Teraz odpłacał tym, którzy tak niesprawiedliwie go potraktowali.
Wychylił się przez drewnianą balustradę ganku i zajrzał przez okno. Musiał być ostrożny, bo kilka sekund wcześniej w środku rozbłysło chwiejne światełko. Najwyraźniej gospodarz właśnie wstał, a bandyci, jeśli w ogóle byli w chacie, mogli przygotowywać się do wymarszu. W kuchni z niskim kaflowym piecem kapitan dostrzegł jednak tylko jedną postać.
Józef Ciarlowski zapalił naftową lampkę. Usiadł za stołem i zdjął talerzyk przykrywający śniadanie. Z niechęcią spojrzał na przygotowaną wczoraj wieczorem przez żonę pajdę chleba ze smalcem. Od kilku dni ich posiłki nie były zbytnio urozmaicone, lecz niedługo miało się to zmienić.
Teraz, kiedy Państwowy Urząd Repatriacyjny odebrał sąsiadowi najlepszy kawałek ziemi i przydzielił go właśnie Józefowi, wszystko miało się zmienić. Otrzyma ziarno na obsianie nowego pola, a wszystko, co zbierze, sprzeda. Tak obiecali w urzędzie, kiedy przepisywali mu ziemię, którą po wojnie bezprawnie zawłaszczył sobie Stefan Maciejewski. Było o co walczyć, bo grunt był tam naprawdę pierwszej jakości. Dlatego Ciarkowski nie przejmował się wygrażaniem sąsiada, że ten go jeszcze urządzi. Ziemia była już jego i teraz tylko to się liczyło.
Stary Maciejewski nie mógł nic zrobić, a tego, że sąsiad będzie próbował samosądu, Józef też się nie obawiał. Kilka dni temu przyjechał do niego szwagier z dwoma synami, by się tutaj osiedlić. Szwagier był już nawet w PUR-ze, ale na razie nie znaleziono dla niego nic ciekawego. Zarejestrował się więc i czekał na przydział, a do tego czasu zobowiązał się pomagać Ciarkowskiemu w gospodarce. Nie dość więc, że Józef był w prawie co do ziemi zabranej Maciejewskiemu, to miał jeszcze nad nim przewagę liczebną.
Chwycił pajdę i już miał ją ugryźć, kiedy z hukiem drzwi wyleciały z zawiasów. Do środka wpadł jakiś mężczyzna w mundurze. Gospodarz zamarł z rozdziawionymi ustami, kiedy zobaczył wycelowaną w siebie lufę pistoletu. Chleb wysunął mu się z ręki i upadł na stół. Smalcem do blatu.
Do chałupy wpadli inni żołnierze. Wrzeszcząc, rozbiegli się po sąsiednich izbach. Wyciągnęli wszystkich z łóżek i zawlekli do kuchni. Szwagier z synami nie stawiali oporu, ale Ciarkowska piszczała i wierzgała, kiedy ciągnęli ją za włosy. W końcu udało jej się ugryźć w rękę jednego z żołnierzy. Syknął z bólu i natychmiast uderzył ją na odlew w twarz. Upadła i zamilkła. Jej przerażony mąż nie zareagował.
Wolski przyjrzał się zatrzymanym mężczyznom. Żaden nawet w małym stopniu nie przypominał Kosy. Jeden był za stary, a pozostali dwaj za młodzi – ledwie co przekroczyli dwudziestkę. Oficer miał wszakże nadzieję, że osławiony bandyta ukrył się gdzieś w chacie. Wiedział jednak, że jeśli to są jego ludzie, na pewno go nie wydadzą. Ale gospodarz, odpowiednio przyciśnięty, mógł zacząć mówić.
– Gdzie jest Kosa? – zapytał Lesław, nachylając się nad Ciarkowskim.
Wieśniak milczał. Ciągle nie mógł zrozumieć, co się stało. Kim są ci ludzie i czego od niego chcą?
– Co? – jęknął wreszcie, zdezorientowany.
– Gdzie jest, kurwa, Kosa? – Kapitan przystawił mu lufę do głowy.
Józef poczuł na twarzy kropelki śliny rozwścieczonego napastnika. Spojrzał w oczy oprawcy i przeraził się ich głębi. Nigdy wcześniej nie widział tak czarnych źrenic. W ogóle nigdy nie widział takiej twarzy – beznamiętnej i nieruchomej niczym maska.
– W stodole – szepnął, bo tylko to przyszło mu do głowy.
Wolski natychmiast się ożywił.
– Berg! – krzyknął. Od razu pojawił się przy nim niewysoki rudzielec. – Przeszukać stodołę.
Sierżant zasalutował i wybiegł z chałupy. Na podwórku dały się słyszeć jego pokrzykiwania, kiedy zbierał ludzi i przygotowywał się przed wejściem do stodoły.
– A więc nasz konfident miał rację... – Odetchnął Lesław. – Gościcie u siebie bandytów.
– Co? – ponownie jęknął Ciarkowski. – Bandytów? Jakich bandytów?
– A ci to niby co za jedni? – Oficer wskazał bronią siedzących na podłodze krewniaków gospodarza.
Tekst jest fragmentem książki Grzegorza Majewskiego „Dobry ubek”:
Józef przełknął głośno ślinę. Powoli zaczynał rozumieć, że musiało zajść jakieś nieporozumienie.
– Toć to mój szwagier z synami – usprawiedliwił się pospiesznie.
Nie wierzył, że to wystarczy, aby wyplątali się z kłopotów, ale nic innego jak prawdy nie mógł powiedzieć.
– Szwagier z synami – powtórzył kapitan.
Powoli podszedł do rzuconych na podłogę mężczyzn i ruchem pistoletu nakazał im wstać. Podnieśli się szybko, wciąż unosząc ręce. Faktycznie, nie wyglądali na leśnych, lecz pozory mogły mylić. Podczas wojny Wolski spotkał wielu cherlawych partyzantów, Niemcy szydzili nawet z takich chudzielców, o ile ich złapali, tyle że chwilę później okupanci leżeli z przetrąconymi karkami. Ci tutaj byli jednak najnormalniej w świecie przestraszeni. Leśni tak się nie zachowywali.
– Nazwisko? – syknął.
– Broński – odparli niemal równocześnie.
Oficer uśmiechnął się na tę jednomyślność. Takie zachowanie również było podejrzane.
– Dokumenty na to jakieś macie?
– Oczywiście. – Najstarszy pokiwał głową. – Ale zostały przy sienniku.
Kapitan skinął na jednego z żołnierzy. Ten zniknął za drzwiami, by po chwili pojawić się z papierami, które natychmiast wręczył dowódcy.
– I co tutaj robicie? Do rodziny w odwiedziny przyjechaliście?
– Urządzić się chcieliśmy – odpowiedział Broński ojciec.
Lesław nie zwrócił na niego uwagi. Przeglądał dokumenty. Sprawdzał palcem, czy pieczątki się nie rozmazują i czy zdjęcia są równo przyklejone. Każdy, nawet najdrobniejszy szczegół mógł świadczyć, że papiery są podrobione.
– Póki co zgłosiliśmy się do PUR-u, ale kazali nam czekać. Dlatego mieszkamy u szwagra, a w podzięce chcieliśmy mu trochę pomóc przy gospodarce. My, panie oficerze, nic złego nie zrobiliśmy.
Wolskiemu nie spodobało się to, co usłyszał. Dokumenty wydawały się w porządku, a podejrzani otwarcie przyznali, że zgłosili się w PUR-ze, co przecież bez problemów można było sprawdzić. Czyżby faktycznie nie mieli nic wspólnego z partyzantką?
Chciał jeszcze o coś zapytać, ale nie zdążył. Do chałupy wpadł zdyszany Berg i stanął w nieregulaminowej postawie z rękami wspartymi na biodrach.
– Melduję, obywatelu kapitanie, że w stodole nikogo nie znaleźliśmy – wysapał.
– Jak to? Nie ma tam Kosy?
Rudy podrapał się z zakłopotaniem w głowę.
– Znaczy jest.
– No to, Berg, jeśli jest, dawać mi go natychmiast – warknął oficer, wyraźnie już poirytowany.
Sierżant chciał coś jeszcze wyjaśnić, lecz groźne spojrzenie dowódcy zachęciło go do jak najszybszego wykonania rozkazu. Wybiegł z domu i po chwili wrócił, trzymając w rękach kosę.
– Co to, kurwa, ma być? – Skrzywił się Lesław.
– Melduję, obywatelu kapitanie, że innej kosy w stodole nie znaleźliśmy.
W pierwszym odruchu Wolski pomyślał, że zastrzeli szczeniaka, zacisnął nawet mocniej palce na rękojeści pistoletu. Z trudem się opanował, żeby nie kropnąć głupiego podkomendnego. Poczerwieniał na twarzy, a prawa noga zaczęła mu drgać w nerwowym tiku. Poczuł się oszukany, wystrychnięty na dudka, ośmieszony. Takie wpadki nie zdarzały się kapitanom Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Teraz stanie się obiektem szyderstw całego Przemyśla. I okolic.
– A tych, obywatelu kapitanie, to ja znam – wtrącił Berg, wskazując na zatrzymanych.
Lesław spojrzał na niego, domagając się wyjaśnień.
– Widziałem ich w PUR-ze, jak się meldowali – ciągnął niski młodzieniec. – Dokładnie ich tam sprawdziliśmy.
Wypowiedział te słowa z taką dumą, jakby był to jeden z większych sukcesów w jego ubeckiej karierze. Wolski wcale nie poczuł się lepiej, słysząc entuzjazm rudzielca. Wręcz przeciwnie, miał ochotę wyrwać kosę sierżantowi i wsadzić mu ją w dupę.
– To znaczy, że co? Maciejewski nas oszukał? – zapytał, choć doskonale znał już odpowiedź.
– Jeśli można... – nieśmiało wtrącił milczący do tej pory gospodarz. – Maciejewski ma z nami zadrę, bo urząd mu ziemię zabrał i nam przydzielił. Może więc on jakichś głupot nagadał i...
Kapitan nie słuchał dalej. Wściekły wyskoczył z chałupy, potrącając w progu Berga. Sierżant poprawił mundur. Z kosą w rękach ruszył za dowódcą.