Kołyma. Niewolnicza praca w złotonośnych piaskach
Urodziłem się 5 stycznia 1921 roku w Poznaniu w rodzinie urzędniczej. Ojciec mój był Polakiem urodzonym w powiecie gnieźnieńskim, a matka pochodziła z rodziny niemiecko-polskiej.
[…]
Jeszcze przed ukończeniem przeze mnie szkoły, w kwietniu 1939 roku przeniesiono mojego ojca służbowo do pracy w Dubnie na Wołyniu. […]
1 września 1939 roku rozpoczęła się druga wojna światowa. Ogarnięci narodowym patriotyzmem i obowiązkiem długu względem swojej ojczyzny wraz ze starszym ode mnie o dwa lata bratem udaliśmy się do ówczesnego P.K.U. w Dubnie, aby zasilić szeregi wojska polskiego. Niestety, w P.K.U. zostaliśmy pouczeni, że mamy sobie wojaczkę wybić z głowy, wracać do domu i brać się za naukę. […]
Pojechałem w dniu 3 września 1939 roku do Ostroga nad Horyniem zdawać egzamin do Liceum Pedagogicznego. Egzamin zdałem pomyślnie. Zamieszkałem w internacie przy szkole a na dodatek zostałem przez swoich kolegów i koleżanki wybrany starostą klasy. Z tamtego okresu pamiętam dyrektora liceum pana profesora Bielaka, wychowawczynię klasy panią profesor Czerniak, dwóch braci profesorów Krówka, profesor od biologii panią Witwicką oraz pana Moroza, profesora od matematyki i fizyki. Tak było do 17 września 1939 roku.
W nocy z 16 na 17 września po północy obudził nas, chłopców zamieszkałych w internacie, jakiś warkot i szum. Ubrani niekompletnie wyskoczyliśmy na dwór, aby zobaczyć, co się dzieje. Przecież wiedzieliśmy, że trwa wojna. Ujrzeliśmy kolumnę czołgów, armaty, wózki amunicyjne ciągnione przez konie oraz nieznane szeregi wojska.
Rzeka Horyń stanowiła wtedy naturalną granicę między Polską a Związkiem Radzieckim. Jakie to było wtedy to radzieckie wojsko wyzwolicieli. Zmęczeni, utrudzeni żołnierze, którzy przeszli pieszo setki i tysiące kilometrów z odległych terenów Związku Radzieckiego leżących za Uralem do granicy Polski. Nierzadko z karabinem przewieszonym przez ramię na parcianym pasku albo zwykłym sznurku. Na głowach czapki z naszytą czerwoną gwiazdą i szpicem, tak zwane „budzionówki”. Jak się w końcu okazało, wojsko to przyszło „wyzwolić bratnie narody” spod panowania „polskich panów”.
[…]
Część kolegów z ławy szkolnej pochodzenia ukraińskiego i białoruskiego została zwerbowana do Komsomołu. W końcu 1939 roku zostałem przez nich poinformowany, że dalszy mój pobyt w szkole jest niepożądany, ponieważ jestem jednym z kandydatów do wywózki w głąb ZSRR.
Długo się nie namyślając, nocą opuściłem mury szkolne i różnymi środkami lokomocji oraz pieszo dotarłem do Strakłowa Czeskiego, gdzie w dalszym ciągu mieszkała moja matka.
[…]
W naszej wiosce oddziały Niemców pojawiły się o świcie dnia 24 czerwca 1941 roku. Poszedłem szukać pracy na stacji Dubno. Zostałem zatrudniony jako robotnik na torach. Kiedy Niemcy zgłosili zapotrzebowanie na tłumacza, toromistrz wskazał na mnie i w ten sposób zostałem tłumaczem w odcinku drogowym na stacji Dubno.
[…]
Losy wojny zagnały mnie wraz z żoną i synem do miejscowości Zlabings w Dolnej Austrii, która obejmowała w owym czasie również część obszaru Czech. Po wkroczeniu do Czechosłowacji wojsk radzieckich, w maju 1945 roku zostałem aresztowany przez NKWD jako obywatel radziecki i jako taki przetrzymywany bezprawnie w okolicach Tabora i przesłuchiwany. Znalazłem się w grupie 15-stu wyższych oficerów sztabowych armii Własowa. Byliśmy przez kilkanaście dni wożeni krytą ciężarówką od wczesnych godzin rannych do późnych godzin wieczornych z przerwą na suchy posiłek, a noce spędzaliśmy w zalanych specjalnie dla nas piwnicach lub pralniach, aby się w końcu dowiedzieć, że stale znajdujemy się zaledwie kilka kilometrów od miasta Tabor.
W końcu śledztwo zostało zakończone. Zostałem wyodrębniony z grupy sztabowej, przeproszony za spotkane mnie przykrości i przekazany do punktu zbiórki dla obywateli radzieckich w miejscowości Tabor w Czechosłowacji.
Do października 1945 roku byliśmy przemieszczani z jednej miejscowości do drugiej na terenie Czechosłowacji. Utworzono z nas formacje wojskowe – bataliony, pułki, kompanie i pododdziały.
W połowie października 1945 roku w mieście Ołomuniec załadowano nas do bydlęcych wagonów z kratami w oknach i ruszyliśmy w nieznane.
Przejechaliśmy tak Czechosłowację, część Węgier, Rumunię i dojechaliśmy do Kiszyniowa w Mołdawii.
Z Mołdawii przez Ukrainę, Białoruś do Moskwy, a stamtąd przez Ural, Syberię do Władywostoku.
Dziwna to była podróż. Na stacjach kolejowych, na których zatrzymywał się nasz pociąg, otwierano wagony. Kazano nam siadać w drzwiach wagonów i śpiewać marszowe piosenki. Wszelki kontakt z miejscową ludnością był surowo zabroniony.
Codziennie rano i wieczorem byliśmy przeliczani, przechodząc z jednej strony wagonu na drugą i otrzymując uderzenie w głowę drewnianym młotkiem.
Kiedy byliśmy już za Uralem, w pewnej miejscowości wyprowadzono nas z wagonów i pod wzmocnioną eskortą zaprowadzono do miejscowej łaźni. Przebyta droga z wagonów do łaźni była prawdziwą Golgotą. Mieszkańcy wylegli na trasę naszego przemarszu i obrzucali nas gradem kamieni i innymi ciężkimi przedmiotami, wyzywając nas od zdrajców ojczyzny. Ochrona nie mogła nam zapewnić pełnego bezpieczeństwa i wśród nas znalazło się wielu rannych. Kilka osób pozostało w miejscowym szpitalu.
[…]
W końcu listopada 1945 roku przybyliśmy do Władywostoku, a właściwie do zatoki w Nachodce, gdzie nastąpił wyładunek z wagonów i załadunek na statek „Dżuima”, który, jak mi wiadomo, służył również flocie polskiej.
W kilka godzin po załadunku ruszyliśmy na wzburzone jesiennymi sztormami Morze Japońskie, a następnie przez Cieśninę Tatarską na Morze Ochockie. Celem naszej podróży był Magadan, miasto i port Kołymy, do którego wpłynęliśmy 1 grudnia 1945 roku.
W czasie transportu koleją próbowano ucieczek z wagonów, zrywając podłogi, lecz uciekinierów spotykała zawsze jedna śmierć – kula w łeb.
Na morzu sprawa wyglądała zupełnie inaczej. Zdeterminowane osoby skakały wprost we wzburzone fale Morza Ochockiego, gdzie ginęły bezpowrotnie.
W Magadanie, po zejściu ze statku, kolumnami marszowymi wraz z całym posiadanym przez nas dobytkiem odprowadzono nas do łaźni.
Plecaki, walizki i tobołki ułożyliśmy na dworze przed budynkiem łaźni i pozostawiliśmy pod opieką straży. Bez obciążeń w ubraniach wchodziliśmy do pomieszczeń łaźni. Rozbieraliśmy się do naga, pozostawiając wszelką odzież i obuwie służbie. Pierścionki, zegarki, pieniądze i inne wartościowe przedmioty musieliśmy przed kąpielą zdać do depozytu, naturalnie bez jakiegokolwiek pokwitowania.
Nasze zdziwienie i przerażenie było jeszcze większe, kiedy po kąpieli zostaliśmy wprowadzeni do pomieszczeń, w których przed kąpielą nie byliśmy. Tutaj była przygotowana dla nas bielizna, filcaki, waciaki i czapki uszanki. Z łaźni wyprowadzono nas innym wyjściem i pozostawionego przed łaźnią swego mienia więcej już nie zobaczyliśmy. Próżno było również upominać się o pozostawione w depozycie wartościowe przedmioty osobiste. One zginęły bezpowrotnie.
Ten tekst jest fragmentem książki „Kołyma. Polacy w sowieckich łagrach” w opracowaniu Sebastiana Warlikowskiego:
Rozgoryczeni i bezsilni wróciliśmy do olbrzymich hal, w których tysiące osób czekało na swój dalszy nieznany los.
W hali w regularnych odstępach czasu pojawiali się w białych kitlach sanitariusze, wypytując się o stan zdrowia i mierząc temperaturę osobom, które sobie tego życzyły.
Ja temperatury nie miałem i z ich usług skorzystać nie mogłem. Za poradą bywałych i doświadczonych rosyjskich współtowarzyszy najadłem się przywiezionych wraz z nami statkiem mrożonych warzyw i zapiłem zimną wodą. Skutek był taki, że po kilku godzinach z temperaturą 39 stopni zostałem przez dyżurnych sanitariuszy zabrany do więziennego szpitala.
Jak się później okazało wśród lekarzy i personelu szpitalnego byli Polacy, którzy trafili na Kołymę jeszcze w roku 1939. W szpitalu spędziłem również pierwsze święta Bożego Narodzenia na dalekiej północy. Tutaj, dzięki pomocy współrodaków, udało mi się doczekać nowego 1946 roku.
Temperatura powietrza na dworze oscylowała w granicach minus 45, minus 50 stopni.
W pierwszych dniach stycznia 1946 roku zostałem wypisany ze szpitala. Zebraną grupę rekonwalescentów załadowano do Pulmana na 36 gumowych kołach, przeznaczonego do przewozu towarów i przewieziono 500 km w głąb kraju.
Do obozu przy odkrywkowej kopalni złota w miejscowości „Bolszewik” przywieziono nas o godzinie 23.00 dnia 5 stycznia 1946 roku (były to właśnie moje 25-te urodziny), a 6-go stycznia o godzinie 6.00 już zrobiono nam pobudkę, krótkie śniadanie i wymarsz do pracy.
Szliśmy pod konwojem szykiem marszowym, ustawiając się w kolumnie przy bramie obozu, po wyczytaniu nazwiska i potwierdzeniu, wymieniając swoje imię i imię ojca.
Kopalnie znajdowały się zazwyczaj w odległości 5 km od obozu. Z rana mróz dochodził do minus 55 stopni i panowała nieprzenikniona mgła. Zimą głównym zadaniem było podminowywanie wzgórz, pod którymi znajdowały się złotodajne piaski.
Trzeba było kopać doły, tak jak to czynią u nas grabarze, do głębokości 2 metrów, z tym że wieczna zmarzlina na tym terenie wynosiła jeden metr i więcej.
Do kopania dołów jak i podminowania używano amonitu.
Używane narzędzia to kilofy, łom, łopata i łyżka (wgłębiona blaszka na metrowej długości kijku).
Po zdjęciu wierzchniej warstwy z resztkami traw kilofem i łomem, należało łomem drążyć otwór do głębokości 30 cm i średnicy 10 cm, usuwając rozkruszoną łomem ziemię przeznaczoną dla tego celu łyżeczką. Otwory te drążono po jednym w każdym końcu dołu. Otwory następnie zasypywano amonitem, wstawiając detonatory.
Rozkruszoną wybuchem ziemię usuwano i zaczynano dłubać nowe otwory tak długo, póki nie doszło się do ziemi niezmarzniętej – wtedy można już było kopać łopatą do pożądanej głębokości.
Zasadą utrzymania się w tych warunkach przy życiu był nieustanny ruch. Brak ruchu przy tak silnym mrozie powodował senność i stopniowe zamarzanie organizmu. Bywały dni, że liczba zamarzniętych w ciągu dnia w skali całego obozu dochodziła do 40 osób. Najmniej odporni na mróz byli mieszkańcy Kaukazu i Ukrainy. Ich też ginęło najwięcej.
Drugą plagą Kołymy był szkorbut. Ten również kosił setki ludzi, a ostatnią plagą były odmrożenia.
Między osadami Sporny, Jagodnoje, Susuman były złotodajne odkrywki „Bolszewik”, „Czkałow”, „Czajewia” i wiele, wiele innych, które trudno mi już dzisiaj wyliczyć.
Pracowałem w różnych miejscowościach i wykonywałem różne prace.
W zimie mrozy dochodziły do minus 60 stopni, a latem temperatura wzrastała do plus 45 stopni w cieniu. Zimą bez światła elektrycznego było nieco widać od godziny 11.00 do 13.00, a latem ciemność trwała od godziny 23.00 do 1.00.
Zimą radowała oczy zorza polarna, a latem dokuczały miliony komarów i maszkara.
W połowie 1946 roku poinformowano nas, że zostaliśmy skazani na przymusowe osiedlenie na obszarach przylegających do rzeki Kołymy. Że obowiązuje nas jeden raz na miesiąc osobiste zgłoszenie się w rejonowym oddziale milicji obywatelskiej, na obszarze Kołymy nie jesteśmy pod żadną ochroną, pracujemy na zasadzie ludzi wolnych, a czas przymusowego osiedlenia 6 lat od chwili podpisania decyzji.
Moje przymusowe osiedlenie na Kołymie zostało zakończone w kwietniu 1952 roku, ale los spłatał mi nowego figla. Właśnie w kwietniu 1952 roku, pracując jako inkasent w przedsiębiorstwie zaopatrzenia Kołymy, albo nie dobrałem w jednym sklepie gotówki, albo zgubiłem w terenie paczkę banknotów wartości 10 000 rubli. Mimo że chciałem spłacić należność w ratach miesięcznych, gotówki ode mnie nie zażądano, a skazano prawomocnym wyrokiem na siedem lat poprawczego obozu pracy.
Wyrok odbywałem pracując jako blacharz w zakładach remontowo-naprawczych transportu samochodowego w Jagodnoje. Jako że w akordzie za wykonanie normy w ponad 150% dziennie zaliczano trzykrotne odbycie wyroku, to już w lutym 1955 roku miałem swój wyrok odbyty. Ponieważ w tym czasie nastąpiły zmiany w rządzie po śmierci Stalina, wydana amnestia umożliwiła mi wyjazd z Kołymy. Już w końcu lutego wyleciałem pocztowym samolotem z Magadanu do Chabarowska, a stamtąd pociągiem do Nowosybirska.