Klaus Scherer — „Kamikadze. Rozkaz śmierci” – recenzja i ocena
„Kamikadze. Rozkaz śmierci” nie jest typową pozycją faktograficzną, lecz cyklem wywiadów, w których bohaterowie tamtych czasów odpowiadają na pytania Scherera. Rozmówcami są:
– piloci kamikadze, którym los nie pozwolił, na skutek nieprzewidzianego splotu okoliczności, umrzeć,
– dziewczyny, teraz już starsze panie, które wyrywano ze szkół zmuszając, by obsługiwały lotników i machały im chusteczkami, gdy ruszali w swoje wyprawy bez powrotu,
– rodzeństwo młodych chłopców, którzy zostali kamikadze,
– oficerowie jednostek kamikadze, którzy decydowali o losie lotników,
– marynarze U.S. Navy, którzy podczas walk o Filipiny po raz pierwszy zetknęli się z atakami pilotów-samobójców.
Smutek i nadzieja
Książka jest niezwykle przejmująca i smutna, ciska w twarz pytanie: dlaczego? Zwłaszcza w obliczu wypowiedzi dawnych oficerów, którzy nie usprawiedliwiają do końca metody samobójczych ataków, raczej ze względu na jej zbyt małą skuteczność, niż odczłowieczenie. Książka pełna jest faktów – niczym encyklopedia. Nie są to jednakże ilości i daty, lecz fragmenty rzeczywistości japońskiej, które pozwalają zerwać z przegniłym patosem i pokazują, kim byli ludzie, którzy rozpętali wojnę, którzy nieśli ogień innym nacjom, a swojej wcale nie traktowali wiele lepiej. Jeżeli bowiem japońscy uczestnicy wywiadów w czymś się zgadzają, to przede wszystkim w obwinianiu elit społecznych – przede wszystkim wojskowych, ale i politycznych, nawet cesarza.
Dużo w tym racji. Japonia, która dokonała gwałtownego skoku technologicznego, pod względem charakterologicznym, np. jeśli chodzi o niezależność myśli, tkwiła jeszcze w epoce feudalnej. Brak indywidualizmu wytyka swojemu narodowi jako jedną z przyczyn wybuchu wojny jeden z japońskich rozmówców Scherera, wprost twierdząc, że „owczy pęd” był czymś standardowym. W takiej sytuacji szczególnie istotne jest, dokąd prowadzą społeczeństwo jego liderzy. Stąd właśnie owe powszechne obarczenie ich winą.
Napawającą nadzieją informacją o współczesnym narodzie japońskim jest to, że naprawdę pragnie on pokoju. Pacyfizm rzeczywiście niezwykle mocno zakorzenił się w Japonii i jeżeli tak militarystyczne niegdyś społeczeństwo potrafiło obrać za swój ideał istnienie pokojowe, jest to jakąś nadzieja dla świata. Przykład Kraju Kwitnącej Wiśni wskazuje, ze nawet tam, gdzie przez wieki rozlegał się szczęk oręża, zaś rycerskie cechy kształtowały moralność, możliwa jest całkowita przemiana. Dzisiaj to świat powinien uczyć się od Japończyków.
Nie chcieli umierać
Poza prezentacją faktów, książka niemieckiego autora cenna jest także dlatego, ze bezlitośnie rozprawia się z niektórymi mitami, zwłaszcza szerzonymi przez dawnych dowódców jednostek. Jednym z nich pozostaje dość powszechne przekonanie o dobrowolności wstępowania do oddziałów specjalnych. Pragnę przytoczyć kilka fragmentów wypowiedzi pilotów, którzy cudem uratowali się podczas wojny:
Powiedziałem, że to nie dla mnie, że nie jestem zainteresowany. Wtedy inni zaczęli mnie brać pod włos, pytać, czy rzeczywiście będę miał odwagę iść do dowódcy kompanii i powiedzieć mu prosto w twarz: „Odmawiam uczestnictwa w waszej misji”. Pojąłem, ze ten numer nie przejdzie…
Koledzy powiedzieli mi: „Czy zastanowiłeś się chociaż przez chwilę, co się może stać, jeśli sam się nie zgłosisz, nie pójdziesz na ochotnika?”. No tak, co prawda to prawda. Zdaje się,że inni doszli do tego samego wniosku i dlatego ostatecznie zgłosiliśmy się wszyscy.
To był rozkaz. A w wojsku – wiadomo – nie wolno odmówić wykonania rozkazu.
To wierutne kłamstwo, że piloci lecieli z własnej woli, że „ochotniczo” zasilali szeregi kamikadze mogę to powiedzieć głośno i wyraźnie. Mądrzy ludzie w kwaterze głównej zdecydowali, że to nie powinno wyglądać na przymus tylko na wolną wolę. Samodzielnie podjętą decyzję. Sprytnie to sobie wymyślili panowie dowódcy. W rzeczywistości był to zwykły, ordynarny wykręt.
Nie istniał formularz zgłoszenia. Od dziś jesteśmy jednostka specjalną, zakomunikowano nam pewnego dnia. Komu to nie pasuje, ma podnieść rękę do góry. No i jak pan myśli, czy ktoś podniósł rękę? W tamtych czasach, w atmosferze patriotycznego patosu, było to po prostu niemożliwe.
Takich wypowiedzi jest więcej. Te, które należą do dowódców i wspominają o dobrowolności, tracą w obliczu tych słów wiarygodność. Tym bardziej, że nawet tamtejsi oficerowie wspominają, że tak naprawdę ci młodzi piloci nie chcieli być skazywani na śmierć. Jeden z niedoszłych samobójców tak wspomina rozmowę ze swoim kolegą ze szkoły, którego nie wybrano na pilota kamikadze:
Wiele lat po wojnie spotkałem go jeszcze raz. Wspominał wtedy, że nie może zapomnieć tamtego dnia: „Wy – mianowani – zrobiliście się nagle bladzi jak ściana, cała reszta aż spurpurowiała z podniecenia. Jeśli mam być szczery, to tamtego wieczoru odczułem ogromną ulgę.
Jeszcze większe wrażenie robi wtłoczenie żołnierzy jednostek specjalnych w ramy patetyczno-religijnego systemu, w którym pilot, mianowany bogiem, musiał zginąć. Nie było odwołania. Kiedy okazało się, że los splatał figla dowódcom i ocalił niewielka grupę szczęśliwców, oficerowie nie wiedzieli co z tym fantem robić. Traktowano ocalonych jak najgorszą hołotę, która tak naprawdę nie wiadomo dlaczego śmie istnieć.
Odrobina dobroci
Z drugiej strony jednakże, wspomniane są w książce przykłady niezwykłego w tym okrutnym świecie człowieczeństwa i dobroci. Chyba najbardziej utkwiła mi w pamięci opowieść jednego z pilotów, którego maszyna została uszkodzona już podczas lotu w kierunku celu. Dowódca biorących udział w akcji kamikadze kazał mu przerwać lot i wracać – nie na lotnisko w Manili, lecz na Tajwan. Były pilot nie wiedział w pierwszej chwili, dlaczego akurat tam, dopiero potem zrozumiał, że dowódca próbował ocalić mu życie. Gdyby wrócił do Manili, jego maszynę naprawiono by i prawdopodobnie zginąłby podczas następnego ataku. Na Tajwanie nie było już takiej możliwości. Rozkaz taki wydał człowiek, który sam kontynuował atak.
Wiele treści w niewielu słowach
Dla czytelnika nie interesującego się wojną na Pacyfiku, ale chcącego mieć pewne pojęcie o tak głośnej formacji, jaką byli kamikadze, książka Scherera jest szczególnie godna polecenia. Nie jest to pozycja wielkich rozmiarów – liczy sobie nieco ponad 200 stron niedużego formatu. Wystarczyło to jednak, by powiedzieć bardzo wiele.