Kino mówi o historii. Polskie filmy w 2014 roku
Są dwie dobre wiadomości. Po pierwsze: zabrakło spektakularnych porażek w stylu „Bitwy Warszawskiej” Jerzego Hoffmana. Po drugie: o polskich twórcach filmowych znów jest głośno na świecie – i to w sensie pozytywnym. Przede wszystkim główna w tym zasługa Pawła Pawlikowskiego i jego „Idy”. Choć film swoją premierę miał jeszcze w zeszłym roku (a dokładniej 25 października 2013 roku), to właśnie w 2014 roku obraz ten najczęściej nagradzano. Mimo iż w wielu artykułach na pierwszy plan wysuwany jest wątek żydowski obecny w dziele Pawlikowskiego, sam reżyser tak mówił o „Idzie”:
Zdecydowanie nie chciałem robić filmu „na temat”, o kwestiach polsko-żydowskich. Dla mnie to przede wszystkim rzecz o relacji dwóch kobiet, zupełnie innych, lecz mocno związanych, nie tylko przez krew, ale i przez silną wiarę. No i o tym szczególnym momencie, gdy w Polsce ustępował kamienny socjalizm i nagi terror, a przez uchylone właśnie drzwi wślizgiwało się do niej inne życie.
„Ida” kroczy podobną drogą, jak dwa lata temu irańskie „Rozstanie”. Czy finał tej drogi będzie taki sam? O tym przekonamy się już wkrótce – 15 stycznia, kiedy ogłoszone zostaną nominacje do Oscarów.
Ale nie tylko o „Idzie” było głośno poza granicami naszego kraju. 23 listopada brytyjski „The Guardian” opublikował recenzję „Bogów” w reżyserii Łukasza Palkowskiego. Film o tworzeniu szpitala kardiochirurgicznego w Zabrzu przez Zbigniewa Religę zdobył cztery w pięciogwiazdkowej skali czasopisma. Dla porównania – nominowana do Złotego Globu „Teoria wszystkiego” (film o Stephenie Hawkingu) otrzymał od czasopisma również cztery gwiazdki, a „Gra tajemnic” (obraz o złamaniu kodu Enigmy przez Alana Turninga) – o jedną gwiazdkę mniej.
Zarówno „Bogowie”, jak i „Ida”, pokazują konkretny sposób na opowiadanie polskiej historii na ekranie. Nie chodzi o to, by pokazać dzieło monumentalne, pełne efektów specjalnych, opowiadające o największych wydarzeniach z dziejów. Zarówno obraz Pawlikowskiego, jak i dzieło Palkowskiego nie przytłaczają historią – i jak widać – taka forma przynosi sukcesy.
„Bogowie” nie byli jednak jedynym polskim filmem tego roku, który nawiązywał do biografii. 7 lutego miała miejsce premiera najnowszego obrazu twórcy „Psów” – „Jacka Stronga”. Władysław Pasikowski – w swoim stylu – przedstawił obraz jednej z najbardziej kontrowersyjnych postaci w najnowszych dziejach Polski: pułkownika Ryszarda Kuklińskiego. Reżyser jasno daje „Jackiem Strongiem” do zrozumienia, że Kuklińskiego uważa za bohatera. W jednym z udzielonych wywiadów opowiadał:
Dostałem tonę całkiem niedawno odtajnionych dokumentów i zagłębiłem się w lekturze. Z tej lektury wyłonił mi się obraz człowieka niezwykłego. Było tam wszystko, co jest potrzebne do interesującego filmu, ale była tam też ukryta historia – fałszu, niedomówień, pomówień, oskarżeń, wielkiego niezrozumienia. Postanowiłem rzucić trochę światła na tę postać, tak całkiem po ludzku... (D. Subbotko, Pasikowski o Kuklińskim: to był człowiek prawy, „Gazeta Wyborcza” 2014, nr 26 (1-2.02))
Ale prócz zabrania głosu w narodowej dyskusji Pasikowski zrobił coś jeszcze – stworzył dobry film sensacyjny. Obraz doceniono na Festiwalu Filmowym w Gdyni, gdzie Pasikowski otrzymał statuetkę za reżyserię.
Do życia przeciętnego człowieka w PRL-u i nie tylko odwołał się w swoim filmie Jerzy Stuhr (premiera 7 listopada). W „Obywatelu” reżyser brał na tapetę nie tylko czasy systemu „słusznie minionego”, ale także rozczarowujące lata dziewięćdziesiąte i początek nowego wieku. Błędem było rozpatrywanie filmu Stuhra w kategoriach komedii – to raczej słodko-gorzka opowieść o życiu człowieka, który wiecznie zderza się z historią. Reżyser w tym filmie niczego nie idealizował, nie opowiadał się także po żadnej ze stron. „Obywatel” zadawał także pytania, na które każdy widz powinien odpowiedzieć sobie sam. W bardziej luźny sposób o PRL-u opowiada Marcin Krzyształowicz w „Pani z przedszkola”. Niestety, obraz, który reklamowany jako „komedia, jakiej nie było” nie zdobył uznania krytyków.
Obok filmów, które sięgały do historii niedawnej, odrębną grupę stanowiły obrazy dotyczące II wojny światowej. Zaczęło się niezbyt spektakularnie – od adaptacji „Kamieni na szaniec” w reżyserii Roberta Glińskiego (premiera 7 marca) a zakończyło efektownym „Miastem 44” wyreżyserowanym przez Jana Komasę (premiera 19 września). Jednak oba te filmy okazały się w jakimś stopniu niedopracowane. W przypadku dzieła Glińskiego wydawać by się mogło, że scenarzysta dał się ponieść fantazji i całkowicie zmarginalizował postać jednego z głównych bohaterów książki Kamińskiego, jeśli zaś chodzi o obraz Komasy – bolały głównie niewyraziste i słabo zarysowane postacie, które były zaledwie szkicami bohaterów.
Nową formą okazało się „Powstanie Warszawskie” (premiera 5 maja) – dzieło w całości składające się z archiwalnych kronik z 1944 roku. Wówczas dokumenty takie były realizowane dla Biura Informacji i Propagandy Armii Krajowej. Przed upadkiem powstania żołnierze z Oddziału „Chwaty” ukryli taśmy w piwnicach domu przy ulicy Wilanowskiej 1. Materiały odkryto w 1946 roku – Wacław Kaźmierczak zmontował z nich film pt. „Warszawa walczy”, który wkrótce potem zaginął. Kiedy odnaleziono powstańcze kroniki okazało się, że taśmy zostały pocięte i chaotycznie posklejane. Nowy kształt nadali im dopiero Jan Komasa, Jan Ołdakowski, Joanna Pawluśkiewicz i Piotr C. Śliwowski. W „Powstaniu Warszawskim” obraz nie jest wymysłem scenarzysty – oglądamy autentyczny zapis tamtych sierpniowych dni. Nie tylko walkę, ale także śluby i pogrzeby, kulisy tworzenia powstańczych kronik, a nawet działalność kuchni. Oglądając „Miasto 44” trudno było oprzeć się wrażeniu, że Komasa wciąż miał w pamięci kadry z „Powstania”.
Warto wspomnieć o jeszcze jednej produkcji, choć dotyczącej bardziej małego ekranu. W 2014 roku, po sześciu latach emisji, Telewizja Polska zakończyła serial „Czas honoru”. Produkcja Akson Studio skończyła się serią spektakularną, jeśli chodzi o temat – twórcy (wreszcie!) opowiedzieli o losach bohaterów w czasie Powstania. Mniej udana okazała się sama realizacja – niektóre odcinki dłużyły się niemiłosiernie, aktorzy wydawali się zmęczeni swoimi rolami, scenariusz był niedopracowany, szczególnie jeśli chodzi o losy bohaterów względem pozostałych serii. Niestety – oglądając „Czas honoru. Powstanie” można było odnieść wrażenie, że twórcy zdecydowali się na realizację tej serii tylko po to, ażeby wykorzystać scenografię z „Miasta 44”. Bardzo słabe zakończenie serialu, który w swoich początkach był świetną polską produkcją.
Trzeba także zaznaczyć, że zdarzały się premiery, które przeminęły bez większego echa. Przykładem tego może być polsko-niemiecko-francuska produkcja pt. „Biegnij, chłopcze, biegnij”. Wydaje się jednak, że motyw uciekającego żydowskiego dziecka jest aż nadto eksponowany w kinie, by mógł przyciągnąć rzesze widzów (wystarczy odwołać się do polskich filmów, np. „Świadectwa urodzenia” Stanisława Różewicza czy „Wedle wyroków twoich” Jerzego Hoffmana).
Mimo potknięć rok 2014 można zdecydowanie zaliczyć do udanych w polskiej kinematografii – szczególnie, jeśli chodzi o wątki historyczne. O tym, że Polacy lubią powracać do historii w kinie może świadczyć fakt, że w 3. października premierę miała odnowiona wersja „Potopu” Jerzego Hoffmana – „Potop. Redivivus”.
Trzy najchętniej oglądane polskie produkcje w kinach w naszym kraju to „Bogowie”, „Miasto 44” oraz „Jack Strong” – z czego ten pierwszy film przekroczył magiczną barierę 2 milionów widzów (dane do 14 grudnia 2014 roku ze strony Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej).
Jak będzie wyglądało polskie kino historyczne w 2015 roku? O tym przekonamy się już w styczniu, kiedy na ekrany polskich kin wejdzie „Hiszpanka” Łukasza Barczyka, opowieść z powstaniem wielkopolskim w tle. Z kolei w marcu przeniesiemy się do Krakowa lat sześćdziesiątych. Scenariusz „Czerwonego pająka” Marcina Koszałki inspirowany był historią krakowskich seryjnych morderców – Karola Kota oraz Lucjana Staniaka.
Jakie więc są życzenia na Nowy Rok? Choć 2014 obfitował w wiele ciekawych premier, oby 2015 okazał się jeszcze lepszy od poprzedniego.
Redakcja: Tomasz Leszkowicz