Kat w ciemnym kącie gospody
Kat siedział przy stole w ciemnym kącie gospody i pił. W świetle kopcącej łojówki, postawionej tam przez karczmarza, chylił się nad stołem, wielki i zwalisty w swoim krwawoczerwonym kaftanie, podpierając dłonią czoło z wypalonym katowskim piętnem. Kilku podpitych rzemieślników i czeladników z okolicznych domów głośno rozprawiało nad kuflami przy drugim końcu stołu. Blisko kata nie siedział nikt. Bezszelestnie snuła się po kamiennej podłodze służebna dziewczyna i drżącą dłonią dolewała mu do dzbana. Terminator, który wśliznął się chyłkiem do gospody i chował się w mroku pod ścianą, połykał go płonącymi oczyma.
– Dobre piwko, mistrzu! – krzyczał jeden z czeladników. – Wiesz chyba, że matka świsnęła ci spod szubienicy palec złodziejaszka i zawiesiła na nitce w beczce. Nie dopuści, by ktoś miał piwo lepsze niż ona, ba, zrobi wszystko dla swoich gości. A przecież nic nie nadaje piwu takiego smaku jak palec wisielca!
– Tak, tak… dziwne to wszystko, co stamtąd przychodzi – odezwał się mały krzywogęby szewc, ocierając ostrożnie pianę z obwisłej brody. – Jakąż to ma przedziwną moc.
– Oj, co prawda, to prawda! Pamiętam raz, jak w moich stronach rodzinnych powiesili jednego człeka za kłusownictwo, choć twierdził, że jest niewinny. Gdy mistrz katowski wykopał spod niego drabinkę i pętla szarpnęła, skazaniec wypuścił wiatr, aż czuć było na całym wzgórzu, i kwiaty zwisły na łodygach, a na łące na wschodzie trawa legła pokotem, zrudziała i zwiędła, bo zapomniałem dodać, że wiał akurat zachodni wiatr, i tego lata zapanował w całej okolicy nie-urodzaj.
Ryknęli śmiechem, aż kładli się na stole.
– Hm… ojciec mój opowiadał, że za jego młodych lat żył garbarz, który obłapiał własną szwagierkę. I temu garbarzowi przytrafiło się zupełnie to samo, gdy miał wyzionąć ducha. To ponoć bardzo często się zdarza, gdy ktoś ma tak nagle opuścić ten ziemski padół. I gdy się wtedy raptownie cofnęli od podmuchu, ujrzeli chmurę wznoszącą się ku niebu, tak czarną, aż strach było patrzeć. A z tyłu siedział na niej sam diabeł z grzeszną duszą i sterował pogrzebaczem, śmiejąc się szyderczo, zadowolony z odoru.
– Nie chcę słuchać waszych głupot – ciągnął stary, zerkając w stronę kata. – Mówię poważnie o tym, jaką to ma moc, bo to prawda i pewnik. Patrzcie choćby na Kristena, chłopca Anny, tego, co to cierpiał na padaczkę i toczył pianę, gdy przyszło na niego opętanie! Sam wiele razy pomagałem go trzymać i otwierać mu usta. Strach było patrzeć, jak to nim miota… hm… to dużo gorsze niż wszystko inne, czego się napatrzyłem. Ale gdy później matka zabrała go, by popatrzeć, jak to kowal Jerker tracił życie, chłopcu zaś dali się napić krwi, pomogło mu jak ręką odjął. Od tej pory ani razu nie miał napadu.
– Nieee...
– Wiecie tak samo dobrze jak ja, co mieszkam koło nich.
– Tak, tak, nikt nie przeczy.
– Niechby tylko… Chyba na całym świecie wiadomo, że tak jest.
– Ale to musi być krew mordercy, i jeszcze ciepła, inaczej wcale nie pomaga.
– W rzeczy samej.
– Tak. Dziwne to, bardzo dziwne...
– A znów dzieci cierpiące i chore na krzywicę mogą ozdrowieć, jeśli im się poda krew zdrapaną z katowskiego miecza, wiem to jeszcze z dzieciństwa – mówił staruch. – Znane to było w całej okolicy i wiejska babka przynosiła krew z domu kata. Może nie tak, mistrzu?
Kat nie widział go. Nie poruszył się. Jego duża, zamknięta twarz ledwie była widoczna w migotliwym świetle łojówki.
– Tak, tak. Zło ma siłę leczniczą, to rzecz pewna – ciągnął stary.
– To wprost okropne, jak ludzie są chciwi wszystkiego, co ma z tym związek. Gdy nocą wracam do domu koło wzgórza z szubienicą, panuje tam taki zgiełk i tajemna krzątanina, aż serce zamiera człowiekowi w piersi ze strachu. To stamtąd, co każdy wie, aptekarze, zaklinacze i inni bezbożni czarownicy dostają swój towar, za który biedacy i uciśnieni muszą płacić drogimi pieniędzmi i ciężkim potem. Mówią, że leżą tam trupy odarte aż do nagich kości, tak że wcale nie poznać, iż kiedyś za życia to byli ludzie. Cóż, sam wiem tak dobrze jak i wy, że to ma siłę i nie można się bez tego obejść, gdy przyjdzie wielka bieda, sam to zresztą wypróbowałem na sobie i na mojej babie, ale mimo to mówię tfu! Tfu, wstyd! Nie tylko wieprze i ptaki niebieskie żywią się padliną, my też to czynimy!
– Brrr, cicho bądź! Można się pochorować, słuchając ciebie. A co takiego brałeś, coś mówił?
– Nie mówiłem, co brałem, ani też nie powiem. Mówię tylko: tfu!, do diabła! Bo to diabelska sprawka i diabeł macza palce we wszystkim, co stamtąd przychodzi, wierzcie mi!
– E tam, bzdura! Same brednie pleciecie dziś wieczór. Nie mam już ochoty słuchać dłużej waszej gadaniny.
– Dlaczego nie pijesz tego piwa?
– Piję przecież. Napij się sam, ty pijanico!
– Aż dziwne, że to pomaga i ma taką moc.
– A ma, ma!
– Tak, tak, to ma siłę i na to, i na owo. Lecz człowiek zawsze jest w niebezpieczeństwie, gdy jest blisko tego.
Umilkli i siedzieli, szurając kuflami, odsuwali się trochę dalej. Kilku odwróciło się i przeżegnało się pewnie krzyżem.
– Mówią, że kata nie ima się ani nóż, ani miecz – powiedział staruch, zerkając na dużą, cichą postać. – Ale nie wiem, czy to prawda.
– Pewnie kłamstwo!
– A jednak bywają tacy twardzi. Słyszałem za młodu o jednym, ten ci był twardy! Gdy go mieli ściąć mieczem za jego nieludzki żywot, żadne ostrze się go nie imało. Wzięli więc topór, ale wypadł z ręki temu, kto go trzymał, a wtedy przelękli się i dali mu spokój, bo zdali sobie sprawę, że tkwią w nim moce.
– Bzdura!
– To prawda, jak tu siedzę i z wami rozmawiam!
– Nie gadaj! Każdemu wiadomo, że katowskich mistrzów ścinano i mieczem, i toporem, jak zwykłą hołotę. A mistrza Jensa ścięli nawet jego własnym toporem!
– No tak, ale z Jensem to całkiem inna sprawa, on nie należał do cechu. To był taki nieborak, co popadł w nieszczęście, nie wiedząc sam dobrze, jak to się stało, i wyżebrał życie, bo nie mógł rozstać się z babą i dzieciakami. Nie znosił tego zawodu i pod szubienicą truchlał bardziej niż niejeden grzesznik i skazaniec. Bał się zła… Ot, co z nim było! I to doprowadziło go później do zguby tylko dlatego, że tak okrutnie się owego zła lękał i nie umiał w żaden sposób wybrnąć, tak mi się zdaje… Pewnie dlatego ukatrupił Staffana, z którym był w najlepszej przyjaźni. Powiem ci, że moim zdaniem ten topór był o wiele silniejszy od niego i jak gdyby przyciągał go do siebie. Jens nie mógł mu się oprzeć i pewnego pięknego dnia sam położył głowę na pieńku, bo wiedział, że musi. Nie, on nie miał w sobie żadnych mocy. Ale tych, co to mają, nic się nie ima.