„Kamerdyner” – reż. Filip Bajon – recenzja i ocena filmu
„Kamerdyner” – reż. Filip Bajon – recenzja i ocena filmu
Filip Bajon pracował nad „Kamerdynerem” około czterech lat, napotykając liczne finansowe trudności. Jakie to typowe dla polskiego kina, które przez tego typy problemy dobrze sprawdza się w kameralnych klimatach, ale opowieści w kluczu epickim wychodzą zazwyczaj słabo i kiczowato. Na szczęście zebrane środki filmowcy wykorzystali jak tylko się da i dodali do tego kawał serducha. W efekcie dostaliśmy jeden z najlepszych filmów Bajona i jeden z najatrakcyjniejszych polskich widowisk historycznych od lat. „Kamerdyner” to film, który zachwyca od pierwszych minut. Tutaj kształt, kompozycja, kolorystyka każdego ujęcia są jednymi z głównych bohaterów tego wielkiego widowiska. Bajon jeszcze zanim padną pierwsze słowa, pojawią się główne postacie maluje obrazy i pejzaże z umierającego świata pogranicza.
Z pozoru „Kamerdyner” wydaje się filmem z pogranicza melodramatu i kina historycznego, w którego centrum są dzieje zakazanej miłości młodego Kaszuby Mateusza (Sebastian Fabijański)) i pruskiej dziedziczki Marity (Marianna Zydek). On wychował się na dworze pruskiego hrabiego (Adam Woronowicz), gdzie w końcu zatrudniony został jako tytułowy kamerdyner. Ona jest córką pracodawcy ukochanego. Mezalians gotowy, a do tego z czasem dochodzą wątpliwości natury moralnej. Bajon nie boi się w tym wątku wykorzystywać filmowych klisz. Robi to jednak ze znawstwem i kunsztem, który sprawia, że otrzymujemy wątek prosty, ale wiarygodny i momentami chwytający wręcz za serce. W końcówce filmu potrafi nawet zaskoczyć. Rozpisana na kilka dekad historia miłości nie jest jednocześnie przesadnie wyeksponowana i nie przytłacza pozostałych wątków, stojąc z nimi w równowadze, albo wręcz stając się przyczynkiem do opowiedzenia znacznie ważniejszych historii. A tych w „Kamerdynerze” nie brakuje.
Film Filipa Bajona ten nie jest bowiem opowieścią tylko o Polakach, Niemcach czy Kaszubach. To filmowy obraz ziemi, której obce są ludzkie namiętności, pragnienia, słabości i grzechy. Kraina, którą obserwujemy obojętnie patrzy na okrucieństwa I wojny światowej, niepodległościowe sny Polaków i Kaszubów czy nazistowski sen Niemców i popełniony przez nich mord w Piaśnicy. Ta historia toczy się wielkim, ciężkim kołem i pozostawia ślady na twarzach bohaterów, którzy koniec końców są jednak niczym wobec wielkiej historii. Tym samym są wobec siebie równi. Nie ma znaczenia czy są Polakami, Niemcami czy Kaszubami. Na poziomie narodowym i etnicznym nie ma w filmie Bajona schematów – jedynie polski charakter zostaje zderzony z charakterem kaszubskim i niemieckim. W pewnym momencie każdy przeżywa swoje chwile chwały i chwile grozy. Filip Bajon nie popada zatem moralizatorstwo, gdzie Nasi są tymi Dobrymi, a Prusacy tymi Złymi. Zły jest po prostu człowiek i każdy z nas może też wykrzesać dobro, pamiętając cały czas, że to co nas otacza to nie jest kraj dla słabych ludzi.
To wszystko zostaje podane widzowi w bardzo atrakcyjnej formie. W polskim kinie historycznym od lat razi mnie brak autentyczności. Scenografie i kostiumy rażą współczesnością i sterylnością (ot choćby rzekomy hit TVN – „Belle Epoque”). W „Kamerdynerze” Bajon z sukcesem zaś kreuje iluzję fin de siècle i utrzymuje ją o samego końca za sprawą idealnie skrojonych kostiumów i najmniejszych szczegółów scenograficznych. Dzięki temu widz może uwierzyć w bohaterów i świat przedstawiony. Fakt, że część postaci, z rewelacyjnym Januszem Gajosem w roli króla Kaszubów, mówi po kaszubsku, tylko tę wspaniałą iluzję podtrzymuje. Pod kątem wizualnym kropkę nad „i” stawia operator Bajona – Łukasz Gutt. Każdy ruch kamery, niczym pociągnięcie malarskim pędzlem, kreśli sceny, które wyrastają ponad typowy poziom naszego polskiego kina.
Na uwagę zasługują przede wszystkim świetnie zrealizowane długi mastershoty, gdzie kamera chodzi na bohaterami. Długie sceny podnoszą wiarygodność emocji odtwarzanych na ekranie, czujemy, że aktorzy w poszczególnych ujęciach nie wychodzą z roli. Świetnie wypada m.in. scena pokazująca sytuację w okopach Kaszubów podczas I wojny światowej. Kamera sunie pomiędzy bohaterami, pokazuje ich w różnych sytuacjach – jedni jedzą, inni piją, modlą się, piszą listy lub po postu giną. Dookoła trwa szaleństwo wojny. Nie ma w tym filmie oczywiście miejsca na hoffmanowski gigantyzm, ogromne ilości statystów i wielką bitwę, a i tak czuje się rozmach niewidziany w polskim kinie od lat.
Ponad 150-minutowy filmowy obraz opowiada historię rozgrywającą się między 1900 i 1945 rokiem. W takiej sytuacji nie dało się uciec od skrótów. Nie wszystkie wątki dostają tyle czasu by dostatecznie wybrzmieć co w efekcie skutkuje wrażeniem, że „Kamerdyner” jest momentami niepełny. Niekiedy miałem wrażenie, że Bajon zafascynowany „Zmierzchem Bogów” Viscontiego z 1969 r., częściej koncentruje się w swoim filmie na formie niż treści. Opowieść historyczna, oparta częściowo na faktach, zostaje podporządkowana wyobraźni i fascynacjom Bajona.
„Kamerdyner” to jednak film warty zapamiętania w polskiej wyobraźni i kinematografii. To wizualny majstersztyk, który mimo powolnego tempa, potrafi wywołać skrajne emocje. To w końcu film zrealizowany z kunsztem godnym Hollywood, a jednocześnie przedstawiający fakty z historii Polski nieznane szerszej publiczności do tej pory. Filip Bajon stworzył bowiem dzieło godne zapamiętania, szczególnie że jest to piękne kino opowiadające historię zapomnianego już świata.