Kacper Śledziński: Szkoda, że polscy historycy piszą tylko dla historyków
Łukasz Grzesiczak: Od Wojów i słowiańskich grodów przez Zbaraż i Cecorę po szlak bojowy dywizji generała Maczka. Nie boi się pan docinków, że „jeśli coś jest do wszystkiego, to jest do...”?
Kacper Śledziński : „…niczego”. Nie. Takie są moje zainteresowania. Początki państwa polskiego i XX wiek to okresy, w historii których jest jeszcze wiele białych plam, dlatego warto w nich grzebać i to też będę robił. Myślę, że to mnie nie dyskwalifikuje. Jest przecież wielu historyków piszących syntezy dziejów nawet całych państw i kontynentów, np. Norman Davies. Poza tym uważam, że historyk, pomimo specjalizacji, powinien orientować się w całej dziedzinie, którą reprezentuje. Jeszcze podczas studiów słyszałem anegdotę o profesorze, znawcy XX wieku, który na pytanie, „kiedy Kraków otrzymał prawa miejskie?” odpowiedział: „między XI a XIV wiekiem”. Ja nie chcę być kimś takim, dlatego odwiedzam każdy zaułek historii. To mi chyba wolno?
W swojej ostatniej książce postawił pan na wspomnienia żołnierzy, anegdoty, akcję, wręcz powieściowy styl. Co powiedziałby pan tym spośród historyków i recenzentów pańskiej książki, którzy narzekają na przykład na skromny zakres wykorzystanych przez pana obcojęzycznych źródeł historycznych?
Wykorzystałem to, do czego udało mi się dotrzeć i to, co uważałem za potrzebne. Co nie znaczy, że nie mogło być lepiej. Jestem z wykształcenia antropologiem i dziennikarzem, a w obu tych dziedzinach podstawą badań jest subiektywna relacja człowieka: wywiad, pamiętnik, zdjęcie, film. To były moje najważniejsze źródła. Archiwa zostawiłem historykom. Dlaczego? Ano dlatego, że chciałem pokazać wojnę oczami jej uczestników: żywą, pełną różnorakich przeżyć, niepozbawioną emocji, dramatów i radości.
W kilku recenzjach czytałem o popełnionych przez pana pomyłkach dotyczących kwestii technicznych. Ale chcę zapytać o coś innego. Czy nie drażni pana część środowiska historyków, którzy często oddają hołd mocno pozytywistycznemu wyobrażeniu o historii?
Raczej nie. Nie mam zamiaru narzucać komuś sposobu opowiadania historii. Spotkałem się jednak kilka razy z pytaniem: dlaczego polscy historycy nie piszą tak ciekawie jak na Zachodzie – i tu najczęściej padało nazwisko Daviesa lub Beevora. I co ja mam wtedy odpowiedzieć? Najczęściej rozkładam ręce.
Cóż, problem prawdopodobnie wziął się stąd, że polscy historycy piszą dla historyków, zapominając, że historią interesują się również ekonomiści, inżynierowie, dziennikarze, prawnicy i cała masa przedstawicieli innych zawodów, łącznie ze studentami wszelakich kierunków. I właśnie między innymi dla nich jest moja książka, stąd taka jej forma i styl.
Na zakończenie jeszcze słowo o historii. Czymże ona jest? Według mnie jest nauką, bo potrzebuje narzędzi i metod badawczych dla przeanalizowania zagadnienia – to oczywiste; ale jest również sztuką, gdy trzeba o wynikach tych badań opowiedzieć. Jak sam zauważyłem, z tym drugim etapem jest problem. Ale to już temat na dłuższą rozmowę.
Dysponujemy bogatą literaturą traktującą o generale Stanisławie Maczku i jego armii. Dlaczego warto było ją uzupełnić? Czego nowego dowie się czytelnik z pana książki?
Czy warto – o tym zadecydują Czytelnicy. Nie wolno mi narzucać interpretacji ani pisać o tym, co jest w książce, to chyba nie ma sensu. Zapewne każdy będzie odbierał moją pracę inaczej i każdy na co innego zwróci uwagę, co innego będzie dla niego nowością.
Tomasz Stańczyk w „Rzeczpospolitej” porównał pana książkę do publikowanych kolejno przez Znak batalistycznych książek Antony'ego Beevora: o Stalingradzie, Berlinie, D-Day. Cieszą takie porównania?
Oczywiście. Ale też zaznaczam, że znam swoje miejsce i wiem, że to porównanie jest trochę na wyrost. Jeżeli dotknęliśmy już tej kwestii, to dodam jeszcze parę słów na temat moich mistrzów. Panuje przekonanie, że autor pisze takie książki, jakie chciałby czytać i w moim przypadku sprawdza się to w 100%. Wychowywałem się na dziełach Pawła Jasienicy, dlatego też esej uważam za jedną z lepszych form opowiadania o historii. Ale nie jedyną, ponieważ jest jeszcze reportaż. I tu dochodzimy do drugiego z moich mistrzów, Corneliusa Ryana. Wiem, że reportaż jest formą dziennikarską, najczęściej służącą opowiadaniu o tym, co dzieje się tu i teraz, ale gdy minie kilka lat, staje się on znakomitym źródłem historycznym, opisującym nie tylko suche wydarzenia, ale również to, co o nim sądzili i jak go odbierali naoczni świadkowie, a także jaka była pogoda, czy droga była asfaltowa itd. Tym sposobem dochodzimy do kolejnych dwóch moich mistrzów, czyli Ksawerego Pruszyńskiego i Ryszarda Kapuścińskiego.
Na koniec wspomnę o mistrzu komentarza historycznego, profesorze Normanie Daviesie, a także o osobie, której zawdzięczam zainteresowanie XX wiekiem, czyli o Bogusławie Wołoszańskim. To ich sposób narracji i relacjonowania wydarzeń odpowiada mi najbardziej i im dziękuję za naukę.
Zobacz też:
- Kacper Śledziński – „Czarna Kawaleria” – recenzja książki
Redakcja: Roman Sidorski