Jurek z Polesia i Flotylla Pińska
Ten tekst jest fragmentem książki Andrzeja Perepeczki „Jurek Poleszuk. Tułaczka przez pół świata”.
Po powrocie z Zamościa tata zaprowadził Jurka do portu wojennego flotylli rzecznej. Po otrzymaniu wymaganej przepustki, weszli na teren polskiej Marynarki Wojennej.
Rzeczny port wojenny marynarki wybudowano na rozlewisku rzeki Piny łączącej się z rzeką Prypeć. Rozlewisko to miejscowa ludność nazywała żartobliwie „Pińskim Morzem”.
– Tamte budynki po drugiej stronie to koszary marynarzy i warsztaty portowe – wyjaśniał tata.
– A te statki? – zapytał Jurek.
– To nie statki, to okręty, synku.
– Okręty? – zdziwił się chłopiec. – A ja myślałem, że okręty są bardzo duże, takie, jakie widziałem na fotografii w tatusia czasopiśmie „Morze”.
– Masz trochę racji, synku, ale niezupełnie. Bo tamte okręty z ilustracji to są okręty morskie, które pływają po morzach i oceanach całego świata, a te, które tu widzisz, muszą pływać po rzekach i dlatego nie mogą być takie duże jak tamte. Ale są to też okręty, bo należą do Marynarki Wojennej i tak się nazywają.
– A co to za niby-baniaki, jeden na dziobie, drugi na środku tego okrętu?
– To są wieże działowe zrobione z grubej blachy pancernej, a to, co z niej wystaje, to działko okrętowe, czyli inaczej armata – wyjaśnił tata. – Te działa nie są tak duże jak na krążownikach czy pancernikach, które widziałeś na ilustracji, i są mniejszego kalibru.
– A co to ten kaliber, tato?
– To jest rozmiar pocisku, czyli jego średnica.
– A te, co widzimy, to są jakiego tego, jak tata mówił, kalibru?
– Te w wieżach opancerzonych to, o ile wiem, mają kaliber 100 milimetrów, czyli 10 centymetrów, a te mniejsze, nieopancerzone, to chyba 75 milimetrów. A ten okręt, najbliżej nas stojący na kotwicy, to jest tak zwany monitor rzeczny i nazywa się jak nasza stolica – „Warszawa”.
– Podoba mi się – stwierdził stanowczo Jurek. – Chciałbym być marynarzem, bo ich mundury mają takie ładne, granatowe kołnierze z białymi paskami, inne od żołnierskich, i takie ciekawe czapki bez daszków, i są białe na wierzchu – zachwycał się chłopak.
– Jest to całkiem możliwe! – roześmiał się tata. – Tylko musisz dorosnąć, no i zdać maturę. Wtedy będziesz mógł starać się dostać do Oficerskiej Szkoły Marynarki Wojennej.
– A gdzie ta szkoła? – zainteresował się Jurek.
– Dość daleko od Pińska, bo w Gdyni, nad naszym morzem, nad Bałtykiem – uśmiechnął się tata.
Na koniec wizyty w rzecznym porcie Marynarki Wojennej udało się ojcu Jurka wejść na inny monitor, stojący przy nabrzeżu, czyli który był, jak wyjaśnił chłopcu tata, „przycumowany”. Ten okręt nosił nazwę „Toruń” na cześć pięknego i starego miasta nad Wisłą, pełnego ciekawych zabytków.
Po zwiedzeniu „Torunia” Jurek już postanowił, że zrobi wszystko, aby zostać marynarzem.
– To bardzo dobrze, że mieszkamy w Pińsku, bo tylko tutaj jest rzeczny port Marynarki Wojennej – stwierdził sześcioletni kandydat do służby w marynarce.
I odtąd, po powrocie do domu, Jurek przeglądał z upodobaniem wszystkie egzemplarze miesięcznika „Morze”, prenumerowanego przez tatę, oraz zaczął strugać z kory rozmaite pływające miniaturki stateczków, okręcików i łódek.
Widząc rozbudzone zainteresowania synka, rodzice kupili mu pod choinkę piękny i dość spory model szkolnego żaglowca, fregaty o nazwie „Dar Pomorza”. Co prawda nie był to okręt Marynarki Wojennej, tylko szkolny statek cywilnej Szkoły Morskiej w Gdyni, ale i tak Jurek bardzo cieszył się z takiego prezentu gwiazdkowego. Chwalił się nim przed wszystkimi kolegami, a nawet koleżankami, choć w głębi duszy uważał, że służba na morzu to męska dziedzina.
Po uroczystych świętach Bożego Narodzenia w pięknym ściennym kalendarzu z ilustracją dużego statku pod wydętymi od wiatru białymi żaglami pojawiła się czerwono-biała data 1939 i złota kotwica poniżej.