Julian Tuwim – „Pegaz dęba czyli panopticum poetyckie” – recenzja i ocena
Pomyliłam się. Ale jakże przyjemna to była pomyłka! Książka ta to już zupełnie co innego niż zbiorek luźnych wierszyków, przepisów kulinarnych, ogłoszeń drobnych czy króciutkich esejów. „Pegaz dęba” to pozycja świadcząca o ogromnej wręcz erudycji autora, przez co wymagająca też nieco wiedzy i oczytania od czytelnika, pełna dziwnych terminów i nietłumaczonych nigdzie wstawek we wszystkich możliwych językach, nieraz trudna w czytaniu i wymagająca skupienia. Ale jednocześnie, paradoksalnie, jest to książka, którą czyta się szalenie przyjemnie i która pozostawia po sobie wrażenie przyswojenia pewnej wiedzy niemal „bezboleśnie”.
Sama historia „Pegaza dęba”, którą poznajemy ze wstępu, jest już bardzo ciekawa, prawie filmowa. Kiedy w czasie wojny Tuwim musiał uciekać z Warszawy, wszystkie swoje zbiory będące wynikiem długich studiów i poszukiwań został zmuszony zakopać w piwnicy warszawskiej kamienicy, w której mieszkał. Odnalazł je po powrocie z Argentyny, niestety nie wszystko udało się wtedy odratować – kartki były zniszczone i przeżarte wilgocią. Na szczęście „Pegaz dęba” ocalał. Po raz pierwszy został wydany w 1950 roku, jednak w bardzo małym nakładzie, nie spotkał się zresztą ze zbyt dużym odzewem w społeczeństwie skrajnie wyczerpanym po wojnie. Dopiero teraz, po prawie sześćdziesięciu latach, został wznowiony nakładem wydawnictwa „Iskry” i już samo wydanie zachęca do zajrzenia do środka: ponad 400 stron tekstu, twarda oprawa, bardzo przejrzysty układ graficzny i lekko stylizowany, żółtawy papier.
Język, jakiego nie znaliśmy
Czym tak naprawdę jest „Pegaz dęba”? To olbrzymi, podzielony na 21 starannie zaplanowanych rozdziałów zbiór wszystkich możliwych wariacji i dziwactw językowych, jakie można sobie wyobrazić. Ukazuje on język pozbawiony swojej głównej funkcji – przenoszenia informacji, i nagle okazuje się, że znacznie ciekawszy jest sam w sobie, gdy skupia uwagę czytelnika wyłącznie na swojej formie i na olbrzymich możliwościach, jakie otwiera przed każdym, kto pozwoli sobie na oderwanie się od codziennego, racjonalnego świata i zakosztowanie odrobiny nonsensu. Tuwim podjął się zebrania i opracowania ogromnej ilości zabaw słownych i wszelkich możliwych kuriozów literackich oraz omówienia mechanizmów dowcipu. Prezentuje między innymi rodzaje rymów, zajmuje się anagramami i chronostychami, kalamburami i makaronizmami, palindromami, tautogramami... Można by wymieniać jeszcze długo. Sam we wstępie pisze o swojej pracy: Rumak? Raczej szkapa, chabeta, stary ale miły wariat. (...) On to właśnie rży wesoło przed pstrokatą budą pseudopoezji, reklamując wystawione w niej dziwotwory. I co ciekawe, po przeczytaniu całej książki okazuje się, że jest ona na tyle specyficzna, że tylko tak specyficzne podsumowanie może w pełni oddać jej charakter.
Tuwim całe swoje dzieło wypełnia dziesiątkami przykładów, które nie tylko pozwalają zrozumieć lepiej jego wykład, ale też udowadniają prawdziwe mistrzostwo poety w dziedzinie humorystyki. Pozwolę sobie zacytować jeden z nich – mój ulubiony limeryk:
Raz pewien młody ichtiozaur
Był na wystawie „Des Beaux Arts”.
Gdy spojrzał na dzieła,
Ochota go wzięła,
By pożreć je wszystkie. I pożarł.
Zabawa – czy tylko?
Książka ta bez zagłębiania się w jej treść, tylko po przerzuceniu paru kartek i przeczytaniu kilku zabawnych wierszyków, zdaje się być dość niepoważna, napisana właściwie nie wiadomo w jakim celu. Nic bardziej mylnego. Jest to przykład dzieła prawdziwie naukowego, posiadającego bardzo przemyślaną kompozycję, wyczerpujący wstęp, profesjonalnie wykonane przypisy oraz indeks. Czyta się to zaś tak przyjemnie, nawet laikowi, ponieważ na każdej wręcz stronie czuć pasję, z jaką pisał to autor, dlatego dzieło to czasem bardziej przypomina esej. Dodatkowo książce brak jakichkolwiek barier językowych. Jeśli polskie przykłady nie są wystarczające, Tuwim cytuje przykłady angielskie, francuskie, niemieckie, łacińskie, można nawet trafić na turecki.
Dla specjalistów od języka „Pegaz dęba” ma dodatkową zaletę – cytowane są tu teksty mało znane lub zupełnie zapomniane, co dla naukowca otwiera całkowicie nowe pole badań. Zresztą autor niezwykle dokładnie nie tylko przedstawia teorię, ale również pokazuje, jak poszczególni twórcy mniej lub bardziej udanie realizują ją w praktyce. Znęca się niejednokrotnie nad tłumaczami czy po prostu zwykłymi grafomanami, nie zatrzymując się tylko nad techniką rzemiosła poetyckiego, ale biorąc też pod uwagę niezbędny poecie talent. Przykładem może być pełna ironii krytyka wydanej we Wrocławiu w 1859 roku 600-stronicowej pracy „Dzieje narodu polskiego”, której autorem jest dr Wincenty Kraiński, a która zawiera napisaną koślawym wierszem całą historię Polski i w założeniu ma pełnić rolę mnemotechniczną.
Można zapytać, po co to wszystko? Przecież jest to wiedza całkowicie nieprzydatna, chyba że do naukowych badań nad językiem. Po pierwsze chyba właśnie przez jej całkowitą absurdalność i nieprzydatność poznawanie jej jest tak piękne i urzekające. Po drugie zaś mam wrażenie, że jest to pozycja niezwykle rozwijająca, poszerzająca spectrum myślenia, skłaniająca do własnych przemyśleń i, kto wie, może nawet eksperymentów.
„Pegaz dęba” daje więc poczucie obcowania z czyś wyjątkowym, niemal mistycznym, z wiedzą prawie tajemną, bo pozwalającą poznać możliwości, jakie daje nam język, ten sam, o którym myśleliśmy, że go znamy i umiemy z niego korzystać. Jest to książka, którą wręcz chłonie się z (mam wrażenie, że tak było w moim przypadku) wypiekami na twarzy, gdyż każda strona odkrywa przed nami coś nowego, sprawia, że wybuchamy śmiechem lub siedzimy przez parę sekund oniemiali. Podsumowując – dla książki, która uczy, zdumiewa i wywołuje zachwyt 9 punktów uważam za ocenę całkowicie zasłużoną.
Zredagował: Tomasz Leszkowicz