John L. Reynolds – „Ludzie z cienia. Historia tajnych stowarzyszeń” – recenzja i ocena
Kanadyjczyk John L. Reynolds nie jest w żadnym razie historykiem. To swoisty człowiek-orkiestra, który w swoim życiu imał się przynajmniej 10 różnych fachów, by w końcu poświęcić się zawodowo pisarstwu. Ukończył studia w zakresie anglistyki i psychologii, po czym pracował w agencji reklamowej. Kiedy porzucił tę ścieżkę kariery, próbował szczęścia między innymi jako fotograf i reżyser reklam. Odnalazł się w roli pisarza, a przede wszystkim autora kryminałów. Spod jego pióra wyszło też kilka publikacji z kategorii non-fiction. Ostatnia z nich to biografia... producenta helikopterów. Wcześniej napisał bodaj swoją najpopularniejszą książkę – Shadow People, w Polsce wydaną jako Ludzie z cienia. Historia tajnych stowarzyszeń przez Świat Książki. Temat tajnych organizacji jest bardzo popularny, ale jednocześnie trudny. Jak z zadania przedstawienia na zaledwie 250 stronach ogólnego obrazu sytuacji i dziejów najczęściej występujących w kulturze popularnej tajnych zgromadzeń wywiązał się autor nie posiadający wykształcenia ani doświadczenia w zakresie historii?
Cała garść wad...
Książka Reynoldsa jest publikacją czysto popularnonaukową – przejawia się to w formie narracji, ale też np. w braku bibliografii czy wykazu lektur. W treści niekiedy pojawiają się wprawdzie przypisy, ale autor stosuje je niekonsekwentnie i właściwie trudno określić czemu raz to robi, a raz nie. Książka, poza wstępem i posłowiem, zawiera XIII rozdziałów z których XI poświęcono kolejnym tajnym organizacjom, m.in. asasynom, Zakonowi Syjonu, mafii, Jakuzie czy Skull and Bones. Styl i forma narracji są typowe dla tego typu książek, mających na celu tropienie sensacji. Uderzająca jest natomiast chaotyczność treści – autor pląta się w swoim wywodzie, przeskakuje od jednego wątku do kolejnego bez wyciągnięcia wniosków, zapomina o znaczeniu chronologii i często unika formułowania jakichkolwiek końcowych konkluzji. Duże wątpliwości budzi podstawa merytoryczna – sposób przytaczania innych publikacji pozwala przypuszczać, że niekiedy całe akapity i strony oparte są na treści jednej czy dwóch książek. Brakuje pogłębionej analizy, odwołań do źródeł, czy wyników własnych badań i poszukiwań. Wprawdzie w zakończeniu autor nadmienia, że przeprowadził liczne wywiady z różnymi osobami, ale niczym pewien absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego nie może podać z kim rozmawiał, o czym i do jakich doprowadziło go to wniosków. Anonimowe źródła informacji, a jakże!
Dla historyka irytująca może się okazać także metoda argumentacji. Podobnie jak wielu podobnych publikacjach niekiedy starczy chwila zastanowienia, by zauważyć brak większej logiki w wywodzie autora. Przytoczmy kilka przykładów z XI rozdziału poświęconego organizacji Skull and Bones. Reynolds pisze na przykład: Członkowie Skull and Bones z definicji są błyskotliwi i ambitni, a przynależność do tajnego stowarzyszenia predestynuje ich do służby w organizacji takiej jak CIA (s. 214). Rodzi się szereg pytań. O jakiej to definicji mowa? I czy aby na pewno np. ostatni prezydent USA jest powszechnie uważany za „błyskotliwego”? Od kiedy to atutem przy dołączaniu do służb specjalnych jest przynależność do tajnych organizacji? Czy raczej nie jest odwrotnie? Czy kandydatury osób uwikłanych w niejasną działalność niejawnych stowarzyszeń nie są automatycznie dyskwalifikowane? Dwie strony dalej autor pisze, że skądinąd wiadomo, że (należąca do Georga H. W. Busha) firma Zapata stanowiła przykrywkę dla operacji CIA. Skądinąd czyli właściwie skąd? Dlaczego autor nie był uprzejmy podać jakiegokolwiek konkretu? Jeszcze jedną stronę dalej czytamy z kolei: zanim de Wit (reżyser kręcący film o Skull and Bones) zdołał wyemitować swój materiał, rząd holenderski polecił mu usunąć wszelkie wzmianki o CIA (...) oraz złagodzić krytykę Skull and Bones. Naukowiec przyzwyczajony do korzystania z wiarygodnych źródeł chciałby teraz zapytać, czy może zachował się jakiś oficjalny dokument rządowy na ten temat, jakaś notatka służbowa, nagrana wypowiedź... cokolwiek? Niestety Reynolds w większości przypadków stwierdza „fakty” bez podawania ich podstaw.
W sensacyjnym stylu swej narracji autor niekiedy posuwa się wręcz do śmieszności, stwierdzając na przykład (na s. 221), że dla reszty z nas (poza osobami, których tajemnice nie interesują) przymiotnik „tajny” oznacza tajemnicę, a tajemnice wymagają wyjaśnień (s. 221). Istne masło maślane, masłem smarowane! Książkę czyta się dość łatwo, ale nie sposób nazwać pracy tłumacza (Jarosław Mikos) i redaktora (enigmatyczny „zespół”) szczególnie profesjonalną. W książce wiele jest powtórzeń, kalek językowych, przydługich zdań, niezręcznych związków wyrazowych czy zbędnych i nieodpowiadających formie narracji kolokwializmów. Czytając, że Prescott Bush i jego kumple już dawno przenieśli się gdzie indziej i paradując w nienagannie wykrochmalonych koszulach, byli gotowi zrobić następny krok (s. 213) nie sposób nie zapytać: co właściwie wspólnego z ciemnymi interesami tajemnego bractwa ma dokładność krochmalenia koszul? I czy aby na pewno względem potężnego senatora i jego wspólników najwłaściwszym określeniem są „kumple”? Tłumaczowi uprzejmie mógłbym zwrócić uwagę też np. na fakt, że rzeczywiście Chrystus nie był samotnym kawalerem (s. 225). Miał przecież apostołów i setki wiernych! No chyba, że tłumacz chciał napisać, że Chrystus nie był kawalerem albo nie był starym kawalerem. Różnica niewielka, ale gdy takich potknięć są dziesiątki, to nie da się ich nie zauważyć.
Aby od krytyki nie przechodzić do krytykanctwa zwrócę uwagę na jeszcze tylko jedną wadę narracji Reynoldsa. Autor stara się opisywać korzenie poszczególnych organizacji, cofając się w wywodzie do XIX wieku, epoki nowożytnej, średniowiecza, czy nawet starożytności. Niestety brakuje mu wyczucia „ducha czasów” i specyfiki poszczególnych okresów. Pisze chociażby (by ponownie odwołać się do rozdziału na temat Skull and Bones), że coś w atmosferze panującej na uniwersytecie w Yale w tych latach (początek XIX wieku) skłaniało zdolnych i uprzywilejowanych studentów do zakładania tajnych stowarzyszeń (s. 202). Tymczasem nie chodzi to o żadne niezwykłe „coś”, ale tendencje właściwe wówczas dla całego zachodniego społeczeństwa. W Europie rodził się romantyzm, wracała fascynacja ludowością i sprawami tajemnymi, Mickiewicz pisał swoje Dziady, w Rosji dekabryści knuli obalenie cara, Mazzini myślał o nowym porządku rzeczy na kontynencie... Tajne organizacje nigdy chyba nie były tak silne, a tendencje do tworzenia niejawnych zgromadzeń o spirytualistycznym charakterze docierały, rzecz jasna, także za ocean! Niestety tak w tym, jak i w wielu innych miejscach autorowi brakuje zdolności szerszego spojrzenia na temat. Często jedynie mechanicznie przytacza fakty, listy, zestawienia itd. Dobrze widać to też np. w rozdziale poświęconym mafii (np. s. 157).
I jedna podstawowa zaleta
Dwie strony dobitnej krytyki, skąd więc tak wysoka ocena książki? Pracy Reynoldsa na pewno bym nie polecał i nie sądzę by była warta swojej ceny. Myślę jednak, że może się ona przysłużyć wielu osobom, w których ręce wpadnie. Dzięki tytułowi i okładce zapewne kupi ją sporo delikwentów święcie wierzących w tajne zgromadzenia. Tymczasem autor, wbrew pozorom, wcale nie jest zwolennikiem teorii spiskowych. Wręcz przeciwnie! Już we wstępie Reynolds stwierdza, że wiele tajnych stowarzyszeń ma niewinny, a nawet dobroczynny charakter. Niektóre mogą oszukiwać, choć oznacza to nie tyle, że są niebezpieczne, ile że dbają o interesy członków. Oczywiście są i takie, które mają złe intencje, ale zagrożenie, jakie stwarzają, wydaje się znikome. Czy powinniśmy, na przykład, obawiać się Ku-Klux-Klanu, niegdyś budzącego lęk gangu zwolenników linczu, dziś chaotycznego zbiorowiska rasistowskich durniów? Raczej nie (s. 16). Jeszcze dobitniej autor wypowiada się w posłowiu. Wprawdzie zaznacza, że wielu niejawnym organizacjom należy patrzyć na ręce, ale jednocześnie pisze: doszedłem do wniosku, że już samo bezkrytyczne zagłębianie się w te teorie jest niebezpieczne, ponieważ odwraca uwagę od rzeczywistych zagrożeń (s. 254). Za takie ujęcie sprawy i rozsądne podejście autorowi należy się uznanie. Szkoda tylko, że swój wywód sporządził w formie niemal identycznej, co zwolennicy spiskowych teorii – popkulturowej papki, nieopartej na źródłach i rzetelnych, udokumentowanych podstawach. Czytelnik szukający wiarygodnych informacji na temat tajnych organizacji będzie zmuszony szukać ich gdzie indziej.