„Jezus według mistrzów” – recenzja i ocena
Zobacz też: Wielkanoc i początki chrześcijaństwa
Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda pięknie. Solidne wydanie – twarda oprawa, dobrej jakości kredowy papier, wspaniałe wręcz reprodukcje – wszystko to sprawia, że aż chce się przejrzeć ten album. Gorzej, gdy zaczynamy wczytywać się w tekst.
Najpierw jednak kilka słów o konstrukcji. Całość składa się z czterdziestu sześciu króciutkich rozdziałów, każdy odpowiadający jednemu dziełu sztuki, plus dwa rozdziały dodatkowe – umieszczony na początku zatytułowany jest „Palestyna w czasach Jezusa”, na końcu zaś – „Jak wyglądał Jezus Chrystus?”. Pierwszy z nich miał prawdopodobnie pełnić funkcję rozdziału wprowadzającego, jednak opis religii, zwyczajów czy świąt żydowskich niczego tak naprawdę nie tłumaczy i w najmniejszej nawet części nie ma powiązania z następującymi po nim rozdziałami. Z kolei tekst o wyglądzie Chrystusa to tak naprawdę przytoczenie historii tkaniny z Edessy, mandylionu z Monoppello oraz całunu Turyńskiego, połączone z katolickimi wstawkami typu: „Szukajmy Jezusa w sztuce, kto wie, może go spotkamy? Wiara wszak pochodzi także z widzenia”. Wydaje się to być nie na miejscu w albumie o sztuce, nawet jeśli to sztuka przedstawiająca Jezusa. Czytelnik bowiem chce czerpać doznania artystyczne, a nie dogmatyczne czy wręcz moralizatorskie. Błąd ten przenika przez całość książki, co może być wynikiem zaangażowania do pracy przez redaktora czterech księży na sześciu autorów. Pytanie tylko, po co taki zabieg.
Dość przystępna jest kolejność przedstawianych obrazów, bo zgodna z chronologią wydarzeń z życia Chrystusa. Plus należy się za spis treści, który zawiera nie tylko wypisane tytuły dzieł, ale również dołączoną do każdego z nich miniaturkę obrazu. Pozwala to na szybsze znalezienie poszukiwanego przez nieprofesjonalistę dzieła.
Nie napiszę, że wadą tej publikacji jest brak jakichkolwiek przypisów, wstępu objaśniającego konstrukcję, zalecanej literatury czy bibliografii. Biorę pod uwagę, że nie jest to wydawnictwo naukowe, zaś amatorom powyższe składowe nie są potrzebne, ba, zaburzają wręcz laicki odbiór książki.
Najmniejsze szczegóły... ale czy nie za mało ich?
Wróćmy do tematu konstrukcji książki. Każdemu obrazowi odpowiada jeden króciutki rozdział, złożony z trzech części. Pierwsza to prawie dwustronicowa reprodukcja z maleńkim szarym obrazkiem obok, który służy do zaznaczenia postaci – pod spodem są one podpisane. Dobry pomysł, prawda? Reprodukcje są naprawdę dobrej jakości, i to chyba najmocniejsza strona tej publikacji.
Druga część to dwie, góra cztery strony z małymi fragmentami dzieła i wyjaśnieniem, co na nim znajdziemy (atrybuty, trudno uchwytne detale) wraz z interpretacją, mało naukową, ale i tak poszerzającą znajomość obrazu. Bo na przykład ilu ludzi zauważyło w „Ostatniej wieczerzy” Leonarda da Vinci nóż w prawej ręce św. Piotra? Albo postać Wernyhory w matejkowym „Wskrzeszeniu Łazarza”? Wszystko to jednak mało, o wiele za mało. Cztery strony (połowę ich objętości zajmują obrazki!) na opisanie „Godów w Kanie” Veronesego, chcąc nie chcąc, wywołują uśmiech politowania nad powierzchownym potraktowaniem obrazu. W tym miejscu można by spróbować bronić autorów, pisząc, że książka jest przecież popularnonaukowa, a nie naukowa sensu stricto, ma więc trafiać do szerszego grona odbiorców, amatorów, którym dłuższy opis i bardziej wnikliwe analizy nie są po prostu potrzebne, ale… Aż prosi się, by omawianych dzieł było połowę mniej, ale by były potraktowane z większym, należnym im szacunkiem. W końcu to sami „mistrzowie”!
Bajka dla dzieci czy książka dla dorosłych?
Trzecią część każdego rozdziału stanowi dwustronicowa bajeczka (dosłownie: bajeczka!) opisująca pokazywane na obrazie wydarzenie na podstawie Biblii. Wszystkie pisane są przez księdza Mieczysława Malińskiego łopatologicznym, banalnym językiem, pełnym grafomaństwa i jawnej nieumiejętności konstruowania fabuły. Idealnie wpasowują się one w konwencję katolickich książeczek dla dzieci, mówiących o życiu Jezusa w króciutkich, przystępnych dla siedmiolatka opowiastkach. Już samo nazywanie św. Szymona Szymkiem, a św. Jana Jankiem w zestawieniu z patetycznymi zwrotami zaczerpniętymi z Nowego Testamentu, np. „To jest kielich Krwi mojej Nowego, wiecznego Przymierza, która za was i za wielu będzie wylana” czy kiczowatymi zdaniami, trudnymi do zaakceptowania („Uczniowie zdawali się pożerać Jezusa oczami, nie chcąc uronić nie tylko żadnego słowa, ale i najmniejszego gestu, ruchu, wyrazu twarzy.”) sprawia, że po dwóch, trzech rozdziałach albo zaczynamy omijać tę część, albo, co gorsza, odkładamy książkę zdenerwowani, że wydawca, umieszczając coś takiego w poważnej przecież pozycji, zakpił sobie z nas w żywe oczy. Jeśli redaktor chciał dodać książce polotu czy wartości, to wybranie na autora tych tekstów ks. Malińskiego było kardynalnym błędem. Bo mimo, że sam pomysł współczesnego opisu wydarzeń biblijnych, przedstawianych na obrazach, miał szansę urozmaicić treść, i nawet się chwali, to jednak fatalne wykonanie zepsuło nie tylko to, ale, co gorsza, wpływa na negatywny odbiór całej publikacji.
Według mistrzów czy według mistrzów malarstwa nowożytnego?
Nie do końca jestem też przekonana, co do doboru obrazów. Praktycznie wszystkie dzieła pochodzą z XVI i XVII wieku, a więc doby renesansu i baroku, dwa są późnośredniowieczne, jedno osiemnastowieczne i dwa z wieku XIX, co zastanawiające, oba polskiego autorstwa. Znów więc muszę nazwać nieprofesjonalizmem fakt nierównomiernego rozłożenia dzieł na osi czasu. Brak przedstawień Jezusa z okresu wcześniejszego średniowiecza można jeszcze wytłumaczyć tym, że dzieła tylko sporadycznie były podpisywane, a tytuł książki brzmi „Jezus według mistrzów” i wymaga, by autor nie tylko był znany, ale jeszcze by zasługiwał na miano „mistrza”. Niewybaczalne jest jednak zamknięcie się praktycznie w ramach XVI i XVII wieku, z dorzuceniem tylko Matejki i Siemiradzkiego! Czyż poza tymi ramami nie malowano Jezusa, czyż nie było jego mistrzowskich przedstawień? Uważam więc, że więcej pożytku przyniosłoby ograniczenie książki tylko do tych dwóch wieków, bez wtrąceń sprzed czy po, które zadają się być nieco wymuszone i nie do końca pasują do reszty. Takie ograniczenie powinno być jednak zaznaczone, koniecznie!, w tytule. Tak samo jak powinno się zaznaczyć, że owi „wielcy mistrzowie” to mistrzowie pędzla, gdyż wszystkie czterdzieści sześć dzieł to obrazy. A rzeźba, a grafika, a drzeworyt? Czy nie ma ani jednego mistrzowskiego przedstawienia Jezusa w tych dziedzinach?
Warto jeszcze wspomnieć o cenie, która jest druzgocąca, bo wynosi sto złotych. Za taką kwotę czytelnik ma prawo wymagać, prawda? Jednak nawet przy najskromniejszych wymaganiach, książka ta rozczarowuje. Niestety. W jej wypadku płaci się jedynie za piękne, wręcz kunsztowne, wydanie i wspaniałe reprodukcje, bo zawartość nie jest warta ani połowy tej ceny. Wychodzi więc na to, że „Jezus według mistrzów” to jedna z tych publikacji, które kupuje się, by ładnie wyglądały na półce w salonie, bo to album ze sztuką, a i Jezus w tytule. Nie zagląda się do niej, bo tak naprawdę nie ma do czego. Pytanie tylko, czy naprawdę o takie przeznaczenie chodziło autorom i wydawcy.
Te dwa punkty w ocenie to właśnie plus za wydanie. Treści daję jeden, za dobre chęci stworzenia takiego kompendium, plus jeden za próbę przystępnej analizy dzieł. Może i przyznałabym więcej, ale ogromne grafomaństwo ks. Malińskiego sprawia, że 1/3 książki jest do wyrzucenia, a to nie pozwala mi oceniać jej wyżej, by nie wprowadzać w błąd ewentualnych czytelników. I pomyśleć tylko, że bez tej części publikacja byłaby bardziej wartościowa i dojrzała, a gdyby jeszcze miejsce poświęcone opowiastkom o życiu Chrystusa przeznaczyć na bardziej dogłębne wniknięcie w obraz…
Zredagował: Kamil Janicki