Jesień 1939: uciekając z Polski

opublikowano: 2016-10-30, 16:00
wszelkie prawa zastrzeżone
Gdy wierzysz, że Polska odeprze każdego napastnika, a kapitan Wojska Polskiego mówi Ci, że to bajki - doznajesz szoku. A co dopiero w chwili, gdy po czterech tygodniach Polska znika z mapy?
reklama
Gen. Francisco Franco Bahamonde w latach 30. XX wieku (fot. domena publiczna).

W Warszawie byłem zatrudniony jako asystent redaktora literackiego w dzienniku, który czytali głównie członkowie sił zbrojnych. Byłem najmłodszym pracownikiem i dzieliłem pokój z dwoma sympatycznymi zawodowymi oficerami. Starszy był ekspertem od roli czołgów na wojnie. Powiesił na ścianie dużą mapę Hiszpanii i w ostatnich miesiącach 1938 roku zaznaczał kolorowymi pineskami linie frontu – to były jego poranne ćwiczenia z taktyki. Po zdobyciu Walencji i Madrytu przez siły narodowe w marcu 1939 roku pineski znikły. Mapa została z dziurkami jak twarz po ospie. Nie wiedziałem, czy kapitan S. podziwiał generała Franco, czy nie za jego zwycięstwo, niechętnie o tym mówił, zwłaszcza gdy ktoś wspomniał o możliwej wojnie.

To musiało być w ostatnim tygodniu sierpnia. Panował upał, ale szedłem piechotą przez most Poniatowskiego na drugą stronę rzeki, gdzie wynajmowałem mieszkanie z oknami wychodzącymi na park. Na moście spotkałem znajomego – był podekscytowany, gdyż właśnie dostał powołanie do wojska. „Pokonamy Niemców przy pomocy Francuzów”, powiedział, „a Brytyjczycy są teraz naszymi sprzymierzeńcami, ich marynarka wojenna zniszczy każdy niemiecki port. Wojna skończy się po tygodniu”.

Udzielił mi się jego entuzjazm. My, młodzi, wierzyliśmy w zwycięstwo, to się nazywało trzymać fason. Następnego dnia spotkałem mojego kolegę, kapitana S. Stał przed mapą, ale to była inna mapa, z granicami zaznaczonymi na czarno, jeszcze bez pinesek, pokazująca Polskę między Niemcami i Rosją. Zauważyłem, że jego wojskowe spodnie były porządnie uprasowane, a wojskowe buty skrzypiały, bo były całkiem nowe. Słuchał uprzejmie mojej optymistycznej gadaniny o perspektywach wojennych, pozwolił mi mówić przez chwilę, a potem usiadł za biurkiem, pochylił głowę i zaczął bardzo powoli:

– Czy wie pan, ile mamy czołgów? Oczywiście nie wie pan.

Powiedział liczbę. byłem zaskoczony, że jest ich tak mało. Potem wspomniał liczbę pojazdów opancerzonych. Milczałem. Chyba byłem na niego trochę zły.

Demonstracja pod ambasadą Wielkiej Brytanii w Warszawie, 3 września 1939 r.

– Unicestwią nas, niezależnie od naszej dzielności. Poszedłbym pod sąd, gdybym to powiedział głośno, teraz zatem zna pan tajemnicę wojskową, pan i niemieccy stratedzy, z tym, że oni ją znają już od jakiegoś czasu. Niech pan tak na mnie nie patrzy. Prawda jest zawsze nieprzyjemna. Jest pan bardzo młody, przeżyje pan ten szok. Tak czy owak, proszę myśleć o przetrwaniu.

Szok minął i to już po paru godzinach. Tego wieczoru byłem w restauracji z piękną kobietą i znajomym, zdolnym architektem, który przyszedł ze swoją dziewczyną, dużą blondyną. Tańczyliśmy lambeth-walka, najmodniejszy taniec, który przyszedł z Londynu. Machałem palcami, naśladując mojego znajomego architekta i przesuwałem nogami po śliskim parkiecie; piosenkarz powtórzył: „Doin’ the lambeth-walk. Oi!” z takim zapałem, że wszyscy zakrzyknęliśmy za nim słowa, których nie rozumieliśmy, i to „Oi”, które rozumieliśmy. A w ogóle kim lub czym był ten cały Lambeth? A wojna? Machajmy palcami i się cieszmy.

reklama

Dwa dni później, wcześnie rano, leżałem na nowej sofie, za którą zapłaciłem gotówką pierwszą ratę. Na podłodze znajdowały się kartki. Pracowałem w mojej ulubionej pozycji z opuszczoną głową, co dobrze robi na przepływ krwi do mózgu. Musiałem napisać artykuł i moje pióro szybko sunęło po papierze. Nagle rozległ się trzask, szyby zadrżały i niedaleko spadła bomba, po niej druga. usłyszałem syreny dochodzące z oddali. Ten hałas na niebie stał się później znajomy podczas nalotów na Londyn. Zanim odzyskałem przytomność umysłu i wstałem z sofy, podmuch powietrza otworzył drzwi do szafy i podrzucił moje krawaty pod sufit. W jakiś sposób owinęły się wokół żyrandola i leżąc na plecach, widziałem je nad sobą. Wojna się zaczęła. Zauważyłem, że umilkło podzwanianie kryształu. roześmiałem się: krawaty udusiły żyrandol i zaczęła się wojna.

Czołgi 7-TP

Zadzwonił telefon, dzwonili z redakcji gazety. Miałem natychmiast przyjść. My z gazety wojskowej byliśmy na pierwszej linii frontu. Z miast na zachód od Warszawy przychodziły złe wiadomości. Mój rodzinny Dobrzyń został zajęty, telefony nie działały, nie miałem możliwości kontaktu z siostrą. Nawet mi przez myśl nie przeszło, że nie zobaczę Janki przez następne dwadzieścia pięć lat. Czołgi wroga szybko posuwały się w kierunku stolicy. Chciałem porozmawiać z kapitanem S., gdzie był? Zapewne ze swoim pułkiem. Byłem za młody i zbyt naiwny, aby pojąć, że na wojnie przed prawem śmierci przychodzi prawo rozstania. Miałem w sobie uparte przekonanie, iż nic mi się nie stanie, dopóki będę święcie wierzył, że nic mi się nie stanie. Czy o to chodziło Schopenhauerowi, gdy ustawiał instynkt samozachowawczy w centrum naszego istnienia? Młodość jest dostatecznie zarozumiała, aby ignorować niebezpieczeństwo; ja po prostu ignorowałem przyszłość, co było wyzwalającym doświadczeniem.

Dziwne jest spoglądać wstecz z punktu w przyszłości, którą się ignorowało. Pierwszy tydzień wojny w Warszawie wydaje się teraz bardziej snem niż przypomnianą rzeczywistością. Kiedy Wielka Brytania wypowiedziała wojnę Niemcom, napisałem wiersz ku jej chwale; był czytany przez radio, słyszałem, jak go powtarzali, głośniki wykrzykiwały słowa na ulicy, jakby mnie na coś przygotowywały. Dziś nie pamiętam z tego wiersza ani słowa.

reklama

Żyjąc w stanie odurzenia tym, co się wokół mnie działo, zapomniałem o wyrostku robaczkowym, który lekarz chciał usunąć. Ale usuwanie go w tamtym czasie, gdy szpitale przygotowywały się na wojnę, wydawało się idiotyczne. Dostaliśmy tajny rozkaz dotyczący naszej gazety – mała grupa miała wyjść z Warszawy i wydać numer gazety z doniesieniami z linii frontu w jakimś odległym miejscu niedaleko walczących oddziałów. to było ekscytujące. Armia miała stworzyć front obronny na Kresach.

Tekst jest fragmentem książki Jerzego Pietrkiewicza „Na szali losu. Autobiografia”:

Jerzy Pietrkiewicz
„Na szali losu. Autobiografia”
cena:
34,90 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Okładka:
twarda ze skrzydełkami
Liczba stron:
ok. 300
Format:
150 x 235
ISBN:
978-83-244-0452-0
EAN:
9788324404520

W Warszawie trwała ewakuacja i wiele zamieszania wynikło z radiowego rozkazu, aby wszyscy mężczyźni opuścili miasto. Ten rozkaz zaprzeczał decyzji podjętej wcześniej przez prezydenta Warszawy, żeby bronić stolicy jak najdłużej. Nasza grupa miała wyjechać w nocy dwiema ciężarówkami używanymi do dystrybucji gazety. Zdziwiłem się, że wybrano mnie na ten wyjazd. Powód okazał się prosty – chorowałem na gruźlicę i rok wcześniej dostałem orzeczenie niezdolnego do służby wojskowej ze względów zdrowotnych; teraz mogłem się przydać jako dziennikarz i wydawca. Jechaliśmy powoli główną ulicą, minęliśmy pomnik Kopernika, potem kościół z figurą Chrystusa przed wejściem, potem wielkie okno księgarni, gdzie kilka tygodni wcześniej wystawiono tomik moich wierszy, a potem zobaczyłem sklep, bardzo modny sklep, w którym kupiłem krawat, mój najlepszy krawat do tej pory. Mimo przygaszonych świateł wyraźnie widziałem błyszczące litery nad wejściem do sklepu: „Ye Olde England”. Ciekawe, jak ja to wtedy wymawiałem. Nazwa sklepu wprawiła mnie w dobry humor, chociaż angielski krawat nie tkwił na mojej szyi, lecz wisiał na żyrandolu. Przed wyjazdem nie mogliśmy pójść do domu, żeby wziąć potrzebne rzeczy. tajny rozkaz i nikt z moich przyjaciół nie wiedział, że wyjeżdżam.

Marszałek Edward Śmigły-Rydz, Generalny Inspektor Sił Zbrojnych

Rozsądnie omijaliśmy główne drogi. Bombowce niemieckie atakowały ludność cywilną – ludzie przemieszczający się z jednego miejsca w drugie byli łatwym celem. Dojechaliśmy do punktu przeznaczenia, miejscowości w województwie graniczącym ze Związkiem Radzieckim. Władze wojskowe przejęły już maszynę drukarską i chociaż niewiele spaliśmy po drodze, zaraz zaczęliśmy przygotowywać wydanie na następny dzień, 14 września. Jeśli chodzi o informacje, to musieliśmy polegać na rozgłośniach radiowych, polskich i zagranicznych, jakie udawało się złapać. Nigdy w życiu tak ciężko nie pracowałem, zbierając informacje, pisząc artykuły, robiąc korektę i sczytując poszczególne strony gazety. Nie mieliśmy czasu na jedzenie normalnych posiłków, ale i tak nie byłem głodny, liczyło się tylko następne wydanie. W nocy bolał mnie wyrostek i dostałem jakieś lekarstwo, ale nie pomogło. Wymiotowałem i wstydziłem się tego.

reklama

Udało nam się przygotować trzy wydania, ostatnie z datą 17 września. Tego dnia Armia Czerwona napadła na Polskę. Wydaliśmy ostatnią polską gazetę na Kresach. Nie pamiętam tytułów z pierwszej strony wydania z tą tragiczną datą. Mogę się tylko domyślać, że były złożone największymi czcionkami, jakie mieli zecerzy. Później spaliliśmy wszystkie niepublikowane artykuły, zapiski i notatki, a nasz radiowiec nasłuchiwał wiadomości po rosyjsku i po niemiecku. Wtedy właśnie dowiedzieliśmy się, że głównodowodzący naszej armii, prezydent i polski rząd przekroczyli rumuńską granicę. ostatni rozkaz, jaki otrzymaliśmy, mówił wprost, żeby kierować się do granicy, dopóki jeszcze czas. Dwaj dziennikarze w naszej grupie chcieli dołączyć do pułku, jakiegokolwiek pułku, wierząc, że opór będzie trwał, niezależnie od postępowania władz. Zamierzaliśmy poszukać jakiejś uzbrojonej jednostki, a w moim żałosnym przypadku – szpitala.

Nasze ciężarówki wyglądały jak pudełka na kółkach i strasznie trzęsły podczas szaleńczo pospiesznej jazdy na południe w kierunku Rumunii. Niemieckie bombowce znikły z nieba – przestały kontrolować przestrzeń powietrzną. Moje wzniosłe patriotyczne uczucia zniknęły z wymiotami, które się stale powtarzały, i potwornie mnie złościły. Co za ironiczny komentarz na temat komedii własnego charakteru. Mały organ w stanie zapalnym dyktował swoje warunki. Nie znaleźliśmy żadnego wojska. Między Tarnopolem a Dniestrem miał być szpital polowy, ale zanim tam dotarliśmy, szpital znikł.

Polska piechota

Nasze nieszczęsne ciężarówki dołączyły do kolejki samochodów czekających na przejazd przez Dniestr. Po drugiej stronie mostu było królestwo Rumunii. Pamiętam, że rozmawiałem z rannymi żołnierzami, którzy leżeli na słomie na dużym wozie. Właściciel wozu, chłop, przeklinał oficera – który zarekwirował jego konia z wozem – i nie chciał przejeżdżać na drugą stronę rzeki. Ale po drugiej stronie jest szpital, ktoś mu tłumaczył, zawieziesz rannych i wrócisz. Wrócisz? Chłop był tak samo sceptyczny, jak ten, który mi opowiadał o diable zjadającym kartoflane liście. Albo wykażesz się sprytem, albo spryt ciebie pokona.

reklama

Następnego dnia znalazłem się w zatłoczonym pociągu w drodze do Bukaresztu. Przeklinając mój nieheroiczny ból i czasem o nim zapominając, zacząłem rysować otaczające mnie twarze. Na korytarzu stał grecki pop z błyszczącą brodą, a obok niego mężczyzna w średnim wieku o wyrazistym nosie i wspaniałych brwiach – doskonały osobnik do skarykaturowania. W ciągu paru minut narysowałem jego profil. Zauważył to, uśmiechnął się i przepchnął do mojego przedziału. – Pan mnie narysował? Mogę zobaczyć? – Mówił przyjemnym głosem po niemiecku. Pokazałem mu próbę odzwierciedlenia podobieństwa, a on się roześmiał. – Mogę to wziąć?

Dałem mu rysunek, a w zamian dostałem wizytówkę z nazwiskiem i numerem telefonu.

– Niech pan zadzwoni, jeśli będzie pan potrzebował pomocy.

Wysiadł na następnej stacji. Jeżeli istota ludzka kiedykolwiek otrzymała dowód, że jej anioł stróż zadziała w przyszłości, to ten dowód tkwił w mojej dłoni. Drugiej nocy w mieszkaniu przyznanym mi przez komitet pomocy uchodźcom obudziłem się z okropnym bólem. Trzymałem się za brzuch i wołałem o pomoc. Właścicielka mieszkania wbiegła do pokoju w nocnym stroju; była pulchna i macierzyńsko nastawiona. byłem na tyle przytomny, że poprosiłem, aby poszukała wizytówki w kieszeni marynarki. Znalazła i wyszła z pokoju po okulary, a ja głośno jęczałem nad moim zgniłym wyrostkiem. Kobieta wróciła i spytała:

– Naprawdę go pan zna? to bardzo wpływowy człowiek.

Zadzwoniła pod numer na wizytówce i po półgodzinie znajdowałem się w karetce jadącej do Królewskiej Kliniki. Mój wyrostek pękł w czasie jazdy po bukaresztańskim bruku. W ostatniej chwili zoperował mnie chirurg Jego Królewskiej Mości. Kiedy się obudziłem, czując mdłości po chloroformie i okropnym smrodzie, byłem podłączony do różnych urządzeń. Lekarze przez całą noc usiłowali ograniczyć gangrenę. Horoskop, jaki mi później, w Londynie, postawiła stara czarownica, mówił, że rok 1939 miał być rokiem mojej śmierci. Uniknąłem jej dzięki pewnej wizytówce. Moja wiara w przypadek, ale nie ślepy los, lecz przypadek kierowany przez aniołów stróżów, zyskała dzięki temu przynajmniej jeden pozytywny dowód w osobie księcia Sturdzy. Widziałem go ponownie, kiedy mnie odwiedził w klinice, a parę tygodni później poszedłem do niego i poinformowałem, że mam zamiar zgłosić się do polskiego wojska na obczyźnie.

reklama
Siedząca wojna, jesień 1939 roku

– Tak, musi pan za wszelką cenę dostać się do Francji – powiedział. – gdybym był taki młody jak pan, też bym się zgłosił.

W Londynie już po wojnie usłyszałem o Sturdzy od jednego Rumuna, który pracował na University of London. Mojego anioła stróża wysłano na Syberię i nic konkretnego nie było wiadomo o jego losie, ale mówiono, że wrócił do Rumunii i został zastrzelony w czasach stalinowskiego terroru wprowadzonego przez czerwoną damę Anę Pauker.

Tekst jest fragmentem książki Jerzego Pietrkiewicza „Na szali losu. Autobiografia”:

Jerzy Pietrkiewicz
„Na szali losu. Autobiografia”
cena:
34,90 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Okładka:
twarda ze skrzydełkami
Liczba stron:
ok. 300
Format:
150 x 235
ISBN:
978-83-244-0452-0
EAN:
9788324404520

Bukaresztańscy przedstawiciele nowego polskiego rządu na uchodźstwie, który zorganizował się we Francji, zajmowali się pomaganiem mężczyznom nadającym się do wojska w przedostaniu się do tego kraju. Dzięki operacji zyskałem pewną przewagę – mogłem dostać wizę tranzytową Jugosławii i nawet przejechać przez Włochy, gdyż nie wyglądałem na przebranego żołnierza. Urzędnicy rumuńscy i tak udawali, że nie widzą tych wszystkich działań i stemplowali dokumenty, dobrze wiedząc, iż niektóre zawarte w nich fakty były niemożliwe do zweryfikowania. Oczywiście łapówki pomagały w większości przypadków.

Bukareszt stał się ośrodkiem szpiegostwa. Niemców można było rozpoznać w każdym przebraniu, ale miejscowi, którzy dla nich pracowali, często bywali niezauważeni. Polacy mieli własną sieć kontaktów, która podobno była pod kontrolą poselstwa polskiego w Bukareszcie, chociaż pewna liczba szpiegów wolnych strzelców działała samodzielnie i przekraczała granicę rosyjską w poszukiwaniu informacji sprzedawanych potem innym szpiegom. W tej grze morale nie bardzo się liczyło. Poznałem jednego z tych tajemniczych osobników przekraczających granicę, niewielkiego człowieka z drżącym nosem. Pomógł mi z włoską wizą, którą trudno było uzyskać, ale w zamian musiałem zrobić coś dla niego. trasa mojej podróży zakładała krótki postój w Wenecji, co mnie szalenie ekscytowało.

Armand Călinescu, premier Rumunii w 1939 roku (fot. domena publiczna)

– Jedna rzecz – powiedział. – Spotka się pan z pewnym człowiekiem koło dworca kolejowego w Wenecji i przekaże mu pan to, co panu powiem. Musi pan to dokładnie zapamiętać, żadnych notatek. Jest pan młody, powinien pan mieć dobrą pamięć.

Kiedy nauczyłem się wszystkiego na pamięć, dostałem dodatkową informację złożoną z cyfr – wciąż pamiętam początek: 770327. To było łatwe, następne cyfry też były pogrupowane po sześć. Zaszyfrowana wiadomość była przeznaczona dla odbiorcy w Angers, gdzie polski rząd na wychodźstwie miał swoją siedzibę. Z tego, co wiem, mogłem przekazywać informację o tajnych kontach bankowych w Szwajcarii, ale wtedy, gdy wsiadałem do pociągu z Bukaresztu do Wenecji, byłem święcie przekonany, że spełniam patriotyczną misję, tak czystą jak dźwięk cyfr. Podróż się dłużyła pomimo mojej ciekawości i nastroju paniki, jaki wyczuwałem w Jugosławii. Ludzie wymieniali pieniądze na każdą inną walutę, nawet na moje rumuńskie leje. W rezultacie obserwowałem ludzi, a nie krajobrazy.

reklama

Jednakże spotkanie w Wenecji miało swój komiczny akcent – poeta we mnie potrafił rozpoznać groteskowe zachowanie mojego kontaktu, który był Polakiem z watykańskimi koneksjami, chociaż nie księdzem. Przedmiotem rozpoznawczym miał być słomiany koszyk z serem, bagietką, paroma pomidorami i, oczywiście, małą butelką chianti w słomianym pojemniku. Przez pałąk koszyka miał być przewieszony różaniec i za tym miałem się rozglądać. Mężczyzna przedstawił się jako Wezuwiusz, nie miałem poznać jego prawdziwego imienia, ale o tym dowiedziałem się znacznie później, a jedyną rzeczą, która sugerowała wulkan, był jego zakatarzony nos, czerwony jak pomidor w koszyku. Cierpiał na ostre włoskie przeziębienie.

– Witam w Wenecji – powiedział, wręczając mi koszyk. – Przyda się panu trochę jedzenia na dalszą drogę. Zarezerwowałem panu miejsce na całą podróż do francuskiej granicy. – usiłował się zaśmiać, lecz tylko kichnął. – będzie pan jechał pociągiem pełnym żołnierzy, oni też jadą do granicy, z nimi będzie pan bezpieczny. A teraz do rzeczy, przejdźmy w jakieś spokojne miejsce.

I powiódł mnie do ciemnego kościoła, pachnącego zwiędłymi kwiatami i woskiem. Ten zapach bardzo mi się podobał. Usiadłem w ławce z koszykiem na kolanach i z twarzą skierowaną do kolumny wyrecytowałem przesłanie jak papuga, tak szybko, że Polak Wezuwiusz musiał mnie prosić o powtórzenie niektórych zdań, ja zaś mogłem to zrobić, jedynie zaczynając od początku. Informacja dotyczyła wypadków na terytorium Polski okupowanym przez Rosję, z nazwiskami księży, zarówno katolickich, jak i unickich, którzy zostali aresztowani lub deportowani. Były też inne nazwiska i daty. Powtórzyłem zapamiętany tekst z maniacką precyzją. Wezuwiuszowi się to podobało.

Oddziały sowieckie wkraczają na terytorium Polski (fot. ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego, sygn. 37-221).

Na koniec podał mi pewne informacje ze swoich źródeł w Watykanie do ustnego przekazania jego kontaktowi w Angers. Byłem zadowolony z mojej misji, z wyjątkiem tego, że mocno się rozczarowałem Wenecją. Padał deszcz i ledwo widziałem z daleka zarysy słynnych kopuł. Opadła kurtyna mgły – stosowny kamuflaż tajnego spotkania.

reklama

Ten Wezuwiusz przedstawił mi się podczas mojej wizyty w Madrycie niedługo po wojnie. Miał arystokratyczne nazwisko i spodziewał się, że ludzie jękną z podziwu, gdy je usłyszą. Potem powiedział mi o swoich koneksjach rodzinnych ze strony matki, co zasługiwało na podwójny podziw. Później już się nie przechwalał. Miał kilka tajnych kontaktów w Ameryce; powiedział mi, że sytuacja w Hiszpanii się poprawi, nie będzie ona już więcej izolowana i przez wielką wodę popłyną pieniądze. Zimna wojna stawała się lodowata.

– No i dobrze, prawda? – stwierdził z uśmiechem. – A za swoje skromne wojenne wysiłki dostałem tytuł papieski. Czy chciałby pan zobaczyć order Świętego Nereusza, jeśli go znajdę? Rzadko się go widuje, bo jest przyznawany za szczególne zasługi. Nereusz był rzymskim żołnierzem, to interesujący święty. Gdybym chciał zostać pisarzem, zacząłbym od świętego Nereusza. Choć niewiele wiadomo na temat jego biografii. Szkoda.

Wezuwiusz – nigdy nie potrafiłem myśleć o nim inaczej niż o wulkanicznym tajemniczym człowieku – bardzo się martwił z powodu pożyczek, jakie uzyskał na grób, a dokładniej mówiąc grób Wieczysty, gotów na jego pogrzeb na ekskluzywnym cmentarzu w Madrycie. Nie pamiętam, czy był odziedziczony, czy przez kogoś mu darowany. Tak czy siak, okazało się, że to jest najpewniejsze zabezpieczenie Wezuwiusza. Mógł brać pożyczki na konto tego wieczystego kawałka cmentarnej ziemi, ale w miarę jak długi rosły, obawiał się utraty takiego wygodnego miejsca spoczynku. Powiedział, że potrzebuje odpoczynku i że święty Nereusz zadba o jego zejście, kiedy przyjdzie pora. Jego Świątobliwość obiecał mu to osobiście. Tak, Wieczysty grób był zabezpieczeniem na wygnaniu, dopóki nie nadeszła amerykańska pomoc w postaci gotówki, z pewnego źródła, żadnych więcej pytań, bardzo proszę.

Gen. Sikorski wśród żołnierzy we Francji w 1940 (fot. domena publiczna)

Wydawał mi się niesłychanie zabawną postacią. Zafascynowany przyglądałem się jego gestom i słuchałem nosowego głosu. Wtedy nie wiedziałem, że Wezuwiusz stracił jedyną córką, dzielną wojenną kurierkę, zatrudnioną, a raczej niewłaściwie wykorzystaną przez francuski wywiad w Londynie. Zmarła w celi w Lyonie po wielu dniach tortur. Jeden z kuzynów Wezuwiusza w Anglii mówił mi, że była piękną, bohaterską dziewczyną. Wezuwiusz nigdy mi o niej nie wspomniał, to było zbyt bolesne, zbyt bliskie tego grobu, który był zabezpieczeniem finansowych pożyczek.

Na koniec naszej powojennej rozmowy w Madrycie zapytał od niechcenia (tacy działający na własny rachunek tajni agenci zwykle pytają od niechcenia): „Á propos, niech mi pan powie, jak przeszła dalsza podróż pociągiem po wyjeździe z Wenecji? Pamiętam, że padało przez cały tydzień, okropna pogoda, i śmierdziało tak, jak śmierdzi tylko w Wenecji”.

Tekst jest fragmentem książki Jerzego Pietrkiewicza „Na szali losu. Autobiografia”:

Jerzy Pietrkiewicz
„Na szali losu. Autobiografia”
cena:
34,90 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Okładka:
twarda ze skrzydełkami
Liczba stron:
ok. 300
Format:
150 x 235
ISBN:
978-83-244-0452-0
EAN:
9788324404520
reklama
Komentarze
o autorze
Jerzy Pietrkiewicz
(1916-2007) polski prozaik, poeta, tłumacz i historyk literatury. Przed wojną publikował w pismach „Kuźnia Młodych”, „Okolica Poetów”, „Prosto z Mostu”. Po 1939 r. tworzył na emigracji politycznej.

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone