Jerzy Rostkowski: Niemcy byli bardzo blisko ataku rakietowego na Nowy Jork
Łukasz Grzesiczak: Czy nie boi się Pan zarzutu, że nie jest Pan historykiem, a jedynie zwykłym poszukiwaczem sensacji?
Jerzy Rostkowski: Nie, ponieważ staram się maksymalnie udokumentować to, o czym piszę. Wielokrotnie próbowano mi zarzucać wprowadzanie elementów wątpliwych do moich książek. Tak było również w przypadku Podziemi III Rzeszy, jest tam bowiem bardzo dużo nowych faktów, rzeczy wręcz nieprawdopodobnych. Zawodowi historycy natomiast często zarzucają mi brak bibliografii. Staram się zatem umieszczać w publikacjach mnóstwo zdjęć, podawać jak najwięcej odniesień do źródeł w postaci dokumentów. Wszystkie relacje jakie posiadam są nagrane, bądź spisane, i potwierdzone. Zwykle nie wystarcza mi ogromne prawdopodobieństwo jakiegoś zdarzenia. Muszę mieć jego wyraźne, przynajmniej trzykrotne, potwierdzenie od osób, które się nie znają.
Czuje się Pan historykiem?
Nie. Czuję się miłośnikiem historii.
Na czym polega ta różnica?
Nie chciałbym obrazić moich kolegów historyków, akademickich zawodowców, przed którymi chylę czoło. Wydaje mi się jednak, że do pracy prawdziwego historyka można dołożyć coś jeszcze, odrobinę własnej dociekliwości potwierdzonej badaniami terenowymi, pasję, umiłowanie regionu, o którym się pisze. Chodzi więc o umiłowanie historii, a nie o czyste jej przekazywanie. No i język. Tego suchego języka naukowców nikt, oprócz specjalistów, nie przeczyta. To jak tu mówić o popularyzowaniu regionu?
Mówił Pan o umiłowaniu nie tylko historii, ale także rejonu, o którym się pisze. Zapytam więc o tę książkę, Podziemia III Rzeszy opowiadają o Wałbrzychu i jego okolicach: skąd zainteresowanie akurat tym obszarem? Proszę również powiedzieć jak wyglądały badania tam prowadzone? Jakie największe dla Pana samego niespodzianki odkrył Pan właśnie tam?
Dla mnie największą niespodzianką jest to, co dzieje się w tej chwili. Jestem obecnie szefem grupy badawczej. To stowarzyszenie, które grupuje pasjonatów z różnych dziedzin, ponieważ, choć to może wydać się niewiarygodne, niejednokrotnie w naszych badaniach musi uczestniczyć np. saper. Oczywiście wszyscy członkowie mają stosowane uprawnienia do działań. Jest też ważne, że moje książki nie powstałyby w tak dopracowanej formie, gdybym był sam. Stowarzyszenie, któremu mam przyjemność i honor przewodzić, to zgromadzenie dolnośląskich fanatyków, takich samych jak ja. My musimy odkrywać coś nowego. To pasja, hobby i wieloletnie zainteresowania nas wszystkich.
Skąd jednak u Pana takie zainteresowanie Dolnym Śląskiem?
Dolny Śląsk był dla mnie od zawsze krainą tajemnic. Urodziłem się w Cieplicach, długo mieszkałem we Wschowie.
Dzielnica Jeleniej Góry?
Cieplice to dzisiaj dzielnica Jeleniej Góry, kiedyś samodzielne uzdrowisko, gdzie pracował mój Ojciec. Zawsze dużo jeździłem po Polsce, jeszcze jako amator, zanim napisałem jakąkolwiek książkę. Wyjątkowo urzekł mnie Dolny Śląsk. To jest miejsce, gdzie można znaleźć najpiękniejsze widoki, najwspanialszych ludzi. Owszem, negatywy też się zdarzają. Jest to jednak miejsce szczególnie urokliwe i, jak się wydaje, również wyjątkowo zapomniane oraz przez lata zaniedbane. Cieszę się zatem, że jest nas, tych rozkochanych w Dolnym Śląsku, coraz więcej. Nie traktuję moich kolegów po piórze jako konkurencji. Wręcz przeciwnie. Uważam, że im więcej jest nas, pasjonatów, tym lepiej dla samego Dolnego Śląska, jest on bowiem ciągle krainą absolutnie niewykorzystaną turystycznie. Proszę zobaczyć jak wielkie pieniądze zarabiają określone tereny w Niemczech czy we Francji, jeśli posiadają w zanadrzu tajemnice II wojny światowej. Przecież wokół takiego kompleksu, jaki w tej chwili będziemy badać, mogą powstawać hoteliki, sklepiki, kawiarenki. Wystarczy spojrzeć ile zarabiają podziemia Sandomierza, które mają się przecież nijak do podziemi wałbrzyskich. Kto z polskich turystów jadących do Chorwacji lub Egiptu słyszał o zamku Czocha? Taki sondaż robiłem na warszawskim lotnisku. Na 100 zapytanych osób NIKT nie udzielił prawidłowej odpowiedzi.
Wrócę do pytania o największą tajemnicę, którą Pan opisał? Co wyjątkowo Pana zaskoczyło?
Nie jestem poszukiwaczem skarbów. Owszem, jakby zdarzyła się jakaś legalnie zdobyta skrzynka złota to chyba tzw. udziału bym nie odmówił, ale takiej możliwości nie ma w tej chwili w Polsce. Każdy z nas, eksploratorów i autorów piszących na ten temat, ma swoje tajemnice i być może niektórzy czekają na zmianę przepisów na podobne do tych, które obowiązują w krajach Zachodu. Przepisów umożliwiających odzyskanie części nakładów, które się w poszukiwania włożyło. Faktem jest natomiast, że fascynuje mnie coś zupełnie innego. Chciałbym, żeby pan wiedział, że jestem antynazistą i to zdecydowanym. Mój ojciec był oficerem w Powstaniu Warszawskim, w związku z tym, gdy rzecz dotyczy nazizmu od razu otwiera mi się w kieszeni przysłowiowy nóż. Chylę jednak czoło przed postępem niemieckiej nauki i techniki w latach 1935-1945. Niemcy zrobili wówczas niesamowity skok w rozwoju technologii. Odkrywanie tajemnic z tego czasu pociąga mnie zatem najbardziej. To największe zaskoczenie. A również to, że do dziś nie znamy pełnego zakresu niemieckich badań, a niektóre dokumenty na ten temat są tajne również teraz, 65 lat po wojnie.
Dla czytelnika, przynajmniej dla mnie — oczywiście jeśli mogę sobie pozwolić na osobistą refleksję — najbardziej fascynującym fragmentem książki był ów związany z badaniami nad bronią atomową.
Już w tej chwili, po tym co do tej pory naszej grupie badawczej udało się osiągnąć, jestem pewien, że to, co wiemy na temat niemieckich badań atomowych, jest jedynie nikłym śladem prawdy. Dlaczego jest to tylko słaby ślad? Wiadomo bowiem, że badania te były mocno rozczłonkowane. Poszczególne ekipy naukowe czasami dokładnie nie wiedziały, na jakim etapie badań znajdują się pozostałe grupy ich kolegów. Część niemieckich badań atomowych była szczególnie mocno ukryta. Tutaj działała organizacja supertajna, o której istnieniu Hitler miał jedynie fragmentaryczną wiedzę. Organizacja ta stworzona była przez Himmlera i nazywała się AHNENERBE.
Jak blisko byli Niemcy tego, by posiadać broń atomową?
Być może nie do końca chodziło tu o broń atomową. Raczej o środki przenoszenia głowic, o wysokokaloryczne paliwo. Rakieta A9/A10 była przetestowana, o czym mówił mój kolega po piórze Jerzy Cera.
Przeleciała bodajże 5 kilometrów, założeniem jednak była taka długość lotu, aby spaść mogła w określonym, pilnie strzeżonym miejscu. To było coś najtajniejszego w tamtym czasie. Gdyby do tej rakiety włożyć głowicę opartą na połączeniu broni bakteriologicznej i chemicznej, co prawdopodobnie miało miejsce w planach ataku na Nowy Jork, to do takiego lotu brakowało jedynie właściwego paliwa. Posiadam niemieckie dokumenty potwierdzające, że badania nad owym paliwem trwały od 1938 roku. W 1942 roku ośrodki badawcze były ponaglane by stworzyć paliwo zdolne przenieść rakietę na ogromne odległości.
Pyta pan jednak jak blisko byli Niemcy? No cóż, po tym, co wiem od niedawna, potrafię udokumentować, że Niemcom zabrakło około sześciu miesięcy. Wyjaśnię dlaczego: miejsca startu rakiety A9/A10 były na ogół umieszczone w lasach. Ta rakieta mogła wystartować skądkolwiek, mogła wystartować z platformy kolejowej, z wyrzutni doholowanej przez okręt podwodny, z mórz i oceanów. Takie rozwiązanie mogło być zastosowane przez Niemców. Woleli jednak wysokokaloryczne paliwo. Dlaczego? Proszę sobie wyobrazić: Berlin jest okrążony, Hitler jest w bunkrze, Rosjanie są naokoło, Hitler w dalszym ciągu mówi swoim z absolutnym przekonaniem, że wygrają wojnę. Jestem przekonany, że on wiedział, co mówi, że jego obsesja miała solidne podstawy. Co by się stało jeśli, pomimo otoczenia Berlina, mimo że Rosjanie i alianci byli tuż obok, na Londyn, Nowy Jork, Moskwę, Paryż, który już był zajęty przez aliantów, nagle spadłaby broń, która zniszczyłaby całe miasta? Jeszcze ze dwa dodatkowe takie uderzenia na alianckie centra dowodzenia, a prezydent USA w celowo nieatakowanym Waszyngtonie znalazłby się pod ogromną presją światowej opinii publicznej. Wszyscy by pytali — ile jeszcze takich rakiet mają Niemcy, kto jeszcze ma umrzeć?
Już wiemy, że nie tylko w Wałbrzychu, lecz także w wielu innych miejscach badania były prowadzone do ostatniego momentu, czasami kończono je tuż przed wkroczeniem Rosjan. Pytanie dlaczego Niemcy tak długo przetrzymywali na zagrożonym terenie swoich naukowców? Niektórych rozstrzeliwano tylko po to, żeby nie wpadli w ręce aliantów. Jakie badania były tak ważne, że ci ludzie pracowali do ostatniej chwili? Przegrani uciekają. Nikt nie miał zostać na terenie zajmowanym przez Rosjan, ale pracowali do ostatniej chwili, bo do końca wierzyli, że jednak się uda. Byli bardzo blisko.
Korekta: Mateusz Witkowski