Jechiel Rajchman – „Ocalałem z Treblinki” – recenzja i ocena
Często zdarza się nam mówić o Holokauście: „okrucieństwo nie do opisania”. W wypadku tej książki okrucieństwo Zagłady zostało opisane bardzo dokładnie, wręcz skrupulatnie. Nie ma w niej współczucia dla czytelnika, który już od pierwszych stron zostaje wrzucony w środek niewyobrażalnego cierpienia, bólu, strachu, bestialstwa. Nie ma ani chwili na złapanie oddechu, żadnego przystanku żeby odpocząć. „W diabelskim rytmie” biegamy razem z więźniami, smagani i bici, dźwigając ciała zagazowanych ludzi, paląc je w piecach, a następnie rozbijając czaszki, które nie spaliły się w całości. Zupełnie nie spodziewamy się tego, co nas czeka, mając jedynie pewne mgliste wyobrażenie na temat obozu zagłady zostajemy wchłonięci przez machinę do zabijania. Nie ma dla nas współczucia ani litości, tak jak nie było dla ofiar tego miejsca.
Żydzi, którzy trafiali do obozu zagłady w Treblince do końca nie wiedzieli dokąd jadą bydlęcymi wagonami. Byli zwodzeni do ostatniej chwili. Dla większości ta podróż kończyła się okrutną śmiercią. Ci, którzy zostali wybrani do obsługi obozu, każdego dnia walczyli o życie. Życie w sensie fizjologicznym – o prawo do bycia, do istnienia, ale nie do bycia człowiekiem. Nie wolno im było ani chwili odpocząć, pomylić się, załamać, odczuwać. Nie wolno im było nawet krwawić, mimo że byli brutalnie bici. Jeśli nie spełniali warunków, dostawali kulę w łeb. Zanim jednak to się stało, byli dodatkowo maltretowani, chociaż to słowo zupełnie nie oddaje tego, co naziści robili swoim ofiarom.
Historia Jechiela Rajchmana, autora wspomnień, zaczyna się w wagonie jednego z transportów Żydów z getta w Ostrowie Lubelskim. Jechiel przebywa w wagonie razem z siostrą, od której zostaje oddzielony od razu po przybyciu do obozu. Spośród wielu Żydów zostaje wybrany do pracy w obozie. W ten sposób unika śmierci, ale staje się świadkiem śmierci tysięcy innych ludzi, którym przed zagazowaniem obcina włosy, w trakcie sortuje ubrania, a później przenosi zwłoki, wyrywa złote zęby, spala i rozgniata kości. Tak żeby nie pozostał żaden ślad po zbrodni. Staje się świadkiem absurdu, kiedy niemiecka załoga w czasie zagazowywania kolejnych transportów, rozkazuje śpiewać wesołe pieśni tym, którzy pracują przy wyciąganiu zwłok. Jest ponadto świadkiem niewyobrażalnego okrucieństwa, kiedy widzi jak przy dwudziestostopniowym mrozie rozbawieni naziści nakazują rozebranym, młodym Żydówkom stać przed komorami gazowymi przez wiele godzin, zanim poślą je na straszliwą śmierć. Lub wtedy, kiedy Niemcy zamykają tysiące ściśniętych Żydów w komorach, ale nie wpuszczają gazu – czekają, aż Ci umrą z wycieńczenia.
Rajchman nie pozostawia nas w sytuacji niedopowiedzenia. Z jego relacji dowiadujemy się jak funkcjonował obóz, czym charakteryzowali się poszczególni członkowie załogi, jak wyglądały zagazowane ciała. Wszystko podane jest ze szczególną dbałością. Język tych wspomnień jest prosty, pozbawiony wszelkich ozdobników, dynamiczny. Wszystko dzieje się bardzo szybko, dominuje „ruch, bieg, gonienie, bicie podczas pracy”. To, co również charakteryzuje język wspomnień Rajchmana to to, że autor zawsze nazywa członków załogi obozu mordercami, a Żydów ofiarami, braćmi lub siostrami. Rajchman przytacza poszczególne nazwy komand: fryzjerzy – obcinali włosy kobietom, dentyści – wyrywali zwłokom złote zęby, rampiarze – wyciągali ciała z komór, szlauch-brygada – posypywała świeżym piachem zakrwawioną drogę do komór, malarze – malowali ściany komór po każdym transporcie. Wszystko było tak zaplanowane, żeby ofiary do końca nie wiedziały, że idą na śmierć. Istotny jest równie fakt, że wspomnienia napisane zostały w czasie teraźniejszym. Ten zabieg, prawdopodobnie niezamierzony, potęguje wrażenie współuczestnictwa w opisywanych wydarzeniach. Poruszające są liczby – 13 komór gazowych, każda z nich mieściła od 400 do 500 osób, śmierć trwała od 20 do 45 minut, codziennie gazowano od 10 do 15 tysięcy Żydów, a spalano ok. 2,5 tysiąca ciał. Zanim powstało ostatecznie 6 pieców, ciała zakopywano w głębokich dołach, w których mieściło się nawet ćwierć miliona zwłok. W Treblince zginęło ponad 780 tysięcy ludzi. Przeżyło zaledwie 35 osób. Byli to Żydzi spośród tych, którzy w wyniku buntu z sierpnia 1943 r. uciekli z obozu. Wśród nich był Rajchman, który doczekał do końca wojny dzięki pomocy swoich polskich przyjaciół.
Jechiel Rajchman spisał swoje wspomnienia najprawdopodobniej już po wojnie. Tak powstała książka „Ocalałem z Treblinki. Wspomnienia z lat 1942-1943”, która jest niezastąpionym świadectwem wydarzeń z tamtego okresu. Rajchman zdecydował się na wydanie tej publikacji pod koniec lat 90. XX w. W Polsce dopiero teraz mamy możliwość poznania wstrząsającego zapisu okresu Zagłady. Nic nie porusza bardziej.
Redakcja: Michał Przeperski