„Jaśniejsza od gwiazd” – reż. Jane Campion – recenzja i ocena filmu
W swym najnowszym filmie Jane Campion przenosi nas do roku 1818, gdy poznają i zakochują się John Keats i Frances „Fanny” Brawne. Ona jest rezolutną, inteligentną, ładną kobietą lubiącą imponować swoim talentem do szycia i haftowania. Dzięki temu zdaje się myśleć, że jest wyjątkowa. On jest poetą, o którym wszyscy w okolicy mówią, lecz którego nie docenia krytyka. Z jakiegoś powodu Fanny zaczyna się interesować młodym romantykiem, zabiega o jego względy i ostatecznie zostaje — dosłownie i w przenośni — miłością życia Keatsa.
Nowy film Campion zdaje się być powrotem do kostiumu. Kręcąc Fortepian zyskała sławę i uznanie. Tematem tamtego niezwykle sugestywnego dzieła był związek dwojga samotnych i nierozumianych ludzi. Najnowszy obraz Campion nie ucieknie od porównań do niego. Zderzenie tych dwóch różnych obrazów nie wypada jednak korzystnie dla późniejszego fimu nowozelandzkiej reżyserki.
Niewątpliwymi zaletami Bright star są zdjęcia, muzyka i poezja Keatsa. Mam jednak wrażenie, że autorka zbytnio skupiła się na romantycznym aspekcie miłości. Ich uczucie sprawia wrażenie ezoterycznego, co ma swój urok, lecz trudno mi zrozumieć motywacje kochanków. Widz nie wie, co takiego bohaterka dostrzega w poecie. Jego nieokrzesany, wyraźnie niedarzący Fanny sympatią, przyjaciel twierdzi, że chodzi jej jedynie o flirt. Rzeczywiście, z początku jego słowa zdają się być trafne. Z czasem jednak dostrzegamy metamorfozę bohaterki, która staje się postacią ciekawszą. Niemniej John Keats jawi się, jako banalny poeta bujający gdzieś w obłokach. Nie ma w nim czaru, magnetyzmu. Sprawia wrażenie zaniedbanego dziecka, które główna bohaterka chce wziąć pod swoje skrzydła. Jednak czy to jest źródło tej wielkiej, romantycznej miłości?
Reżyserka nie pozwala nam spojrzeć na „poetę poetów” oczami Fanny. Stojąc z boku, obserwujemy przesyłane listy, pocałunki składane na ustach i kartkach papieru. Przypomina to sceny wyrwane z wierszy, jednak te piękne przecież chwile intymności przedstawiono w sposób, który budzi litość. Odnoszę wrażenie, że ze szkodą dla bohaterów wkradł się gdzieś banał.
Jeśli chodzi o aktorów, to najlepiej wypada Paul Schneider jako Charles Armigate Brown — poeta i przyjaciel Keatsa. Jego kreacja wydaje się być jedyną ciekawą pośród szeregu postaci bladych i nijakich. Ben Whishaw w roli Keatsa jest całkowicie bezbarwny. Nie dostrzegam w nim człowieka przejętego treścią swoich wierszy, co dziwne, skoro były inspirowane miłością jego życia. Odtwarzająca rolę Fanny Abbie Cornish jest bardziej interesująca, zwłaszcza pod koniec filmu. To jednak za mało.
Oglądając Bright star uderzyło mnie jedno. Bohaterowie właściwie non stop cytują wiersze i obracają się wokół poezji. Przypomina to stylistykę staromodnego romansu. Rozumiem, że w pewnej części takie było założenie reżyserki. Jednak czy oczekujemy nadętego recytowania przez kochanków wierszy, czy postaci z krwi i kości, z ich wadami i zaletami? Z poezją wypływającą ze słów, klimatu, ale także śmiechem, wygłupami, zachowaniami, które pozwolą nam się z nimi utożsamiać także wtedy, gdy nie jesteśmy romantycznie zakochani lub przeszliśmy na znacznie głębszy etap związku?
Nie wierzę, by na początku XIX w. ludzie żyli tylko cierpieniem, wielkimi porywami miłości skrytymi za wersami z pieczołowitością komponowanymi w wiersz i nie znajdowali radości w tym, że są zakochani. Skoro Jane Austen mogła pokazać wielowymiarowość związku pomiędzy kobietą a mężczyzną końca XVIII w., to czemu w kilkanaście lat później miałoby być inaczej? Przypominam, że rygory konwenansu wiktoriańskiego jeszcze nie obowiązywały.
Podstawowym grzechem filmu Jane Campion jest nuda. Autorka zdaje się przenosić na ekran harlequin z początku dziewiętnastego stulecia, a przecież to byli żywi ludzie. Są ich listy, liczne biografie. Naprawdę tylko tyle dało się z tego wykrzesać?
Jasna gwiazdo, o, gdybym mógł tak nieprzerwanie
Jak ty — nie, nie promienieć samotnie, wysoko
Jak na wieczność rozwarte, w natury otchłanie
Bezsennie zapatrzone pustelnika oko;
Nie śledzić, jak w odwiecznym kapłańskim mozole
Wody mórz obmywają ludzkich lądów brzegi,
Lub jak na ostre rysy łańcuchów gór w dole
Maską czystą i miękką opadają śniegi;
Nie — raczej nieprzerwanie jak ty i niezmiennie
Trwać jak teraz, skroń tuląc do piersi dziewczęcej,
Czuć bez końca, jak oddech unosi ją sennie,
Na sen nie tracić odtąd ani chwili więcej
I wciąż, wciąż słyszeć równy puls serca w tej piersi,
I żyć tak wiecznie — albo zapaść w wieczność śmierci.
John Keats, Jasna gwiazdo, przekł. S. Barańczak
Nie wierzę, aby związek, który stał się inspiracją dla tak pięknego, erotycznego wyznania, mógł być tak nijaki jak w najnowszym filmie niezwykle przecież utalentowanej reżyserki.
Korekta: Mateusz Witkowski