Jarosław Wojtczak: bitwa o Las Argoński to druga największa i najkrwawsza bitwa w historii Stanów Zjednoczonych
Natalia Pochroń: To już Pana dwudziesta książka w serii Historyczne Bitwy wydawnictwa Bellona. Imponująca liczba!
Jarosław Wojtczak: To prawda, jestem autorem ponad trzydziestu książek o tematyce historycznej, w tym dwudziestu wydanych w serii Historyczne Bitwy Wydawnictwa Bellona. Inspiracją do wszystkich moich publikacji są przede wszystkim moje zainteresowania, które skupiają się na historii Wielkiej Brytanii i obu Ameryk, ze szczególnym uwzględnieniem tematyki indiańskiej. Do tego dochodzi pasja do podróży. Jak dotąd udało mi się odwiedzić koło czterdziestu krajów. Byłem w większości miejsc, które opisałem w swoich książkach – często to właśnie podczas podróży znajduję temat, który zaciekawi mnie do tego stopnia, że postanawiam go zgłębić bardziej. I tak powstaje kolejna książka.
Czy z „Lasem Argońskim 1918” było tak samo?
Po części tak, chociaż muszę przyznać, że w tym przypadku główną inspiracją do napisania książki był film. Mowa o „Zaginionym Batalionie” w reżyserii Russella Mulcahy’a. Świetna produkcja – zarówno jeśli chodzi o wykonanie, jak i obsadę oraz sposób przedstawienia tytułowego oddziału i samej bitwy. Film wciągnął mnie na tyle, że postanowiłem zgłębić temat bardziej, a że jego fabuła wiąże się mocno ze Stanami Zjednoczonymi, którym poświęciłem już tyle uwagi i książek, to postanowiłem napisać kolejną – tym razem opowiadającą o jednej z ostatnich bitew I wojny światowej.
Przekonał mnie do tego również fakt, że temat jest niezwykle aktualny. Prawda, opowiada o Wielkiej Wojnie, która skończyła się ponad sto lat temu. Niemniej udział Amerykanów w tym konflikcie miał w pewien sposób przełomowe znaczenie – oznaczał porzucenie przez ten kraj dotychczasowej polityki izolacjonizmu i zaangażowanie się w sprawy Starego Kontynentu. Konsekwencje tej decyzji odczuwamy do dziś – wystarczy spojrzeć, w ilu europejskich krajach stacjonują dziś amerykańskie wojska.
Co skłoniło Amerykanów do wyjścia z izolacjonizmu i zaangażowania się w wojnę rozgrywającą się w Europie?
W pewien sposób zostali do tego sprowokowani. Początkowo rzeczywiście mocno obstawali przy polityce izolacjonizmu i niemieszaniu się w sprawy europejskie. Od początku XIX wieku konsekwentnie trzymali się tzw. doktryny Monroe, zgodnie z którą nie angażowali się w żadne konflikty, które bezpośrednio nie dotyczyły kontynentu amerykańskiego.
Dlatego gdy w Europie w 1914 rok wybuchła wojna, w żaden sposób nie zareagowali, próbowali trzymać się od niej z daleka. Dodatkowo w Waszyngtonie działało silne niemieckie lobby, które dbało o to, by taką strategię zachowali jak najdłużej. Na dłuższą metę nie udało im się jednak dojść do porozumienia. Najbardziej problematyczna stała się kwestia użycia przez Niemców okrętów podwodnych, które prezydent Woodrow Wilson potępił jako broń okrutną i barbarzyńską. Niemcy uparcie odmawiali jednak zrezygnowania z ich użycia. Mało tego – 1 lutego 1917 roku ogłosili nieograniczoną wojnę podwodną. To już mocno zaogniło stosunki między Niemcami a USA.
Czara goryczy przelała się, kiedy niemieckie okręty zatopiły kilka brytyjskich statków pasażerskich, na których płynęli obywatele Stanów Zjednoczonych. To skłoniło Amerykanów do porzucenia dotychczasowej polityki i pod koniec 1917 roku postanowili włączyć się w działania zbrojne w Europie.
Przez ponad sto lat stronili jednak od angażowania się w większe konflikty, przynajmniej te na kontynencie europejskim. Czy mimo tego rozwijali swoje siły zbrojne? Z jaką armią przystąpili do wojny?
No właśnie nie do końca rozwijali. Z jednej strony tradycyjna polityka izolacjonizmu, z drugiej żywa pamięć o ofiarach wojny secesyjnej, sprawiły, że Amerykanie w pewnym sensie stali się przeciwnikami wojen. Poza wojną z Hiszpanią w latach 1898-1899, w trakcie której toczyli walki na Kubie czy Filipinach, nie uczestniczyli w wielu konfliktach zbrojnych, a to sprawiło, że nie wydawali też zbyt wielu środków na rozbudowę wojska. To oczywiście miało swoje konsekwencje. W 1914 roku armia amerykańska pod względem liczebności była dopiero siedemnastą armią świata. Trzy lata później, kiedy Stany Zjednoczone dołączyły do wojny, ich siły zbrojne liczyły tylko 128 tys. oficerów i żołnierzy w jednostkach regularnych oraz 76 tys. w oddziałach Gwardii Narodowej. W porównaniu z armiami pozostałych walczących stron, były to niewielkie siły.
Zainteresował Cię ten temat? Koniecznie zamów książkę Jarosława Wojtczaka „Las Argoński 1918”!
Czy udało im się jakoś uzupełnić te braki kadrowe?
Tak. Natychmiast po ogłoszeniu deklaracji wojny rząd prezydenta Wilsona wprowadził ogólnonarodowy pobór – w jego wyniku do wojska powołano 2,8 milionów Amerykanów. Liczebnie udało się więc zwiększyć potencjał armii, ale jeśli chodzi o jej zdolności bojowe – tu już nie było tak łatwo. Poborowi byli w większości ochotnikami, nieposiadającymi żadnego doświadczenia wojskowego. Należało ich przeszkolić do walki. Problem polegał na tym, że nie było wielu ludzi, którzy mogliby się tego podjąć, brakowało bowiem doświadczonej kadry oficerskiej.
W związku z tym, w pierwszym okresie przygotowań Amerykanie musieli ściągać do Stanów Zjednoczonych oficerów francuskich i angielskich. Później stopniowo wysyłali amerykańskich żołnierzy do Europy, przydzielając ich do jednostek francuskich i brytyjskich, przy których mogli nabrać doświadczenia bojowego. Na dobrą sprawę dopiero jesienią 1918 roku udało się Amerykanom utworzyć samodzielną armię zorganizowaną i walczącą pod własnym dowództwem.
Jak wobec tego wyglądały siły niemieckie?
Wbrew opiniom aliantów wojska niemieckie trzymały się dość mocno. W tym czasie były jednak już mocno wyczerpane. Generalicja była oczywiście gotowa kontynuować walkę i ani myślała o kapitulacji. Ambicje wojskowych zderzyły się jednak z czynnikiem politycznym. W Niemczech zaczął narastać ferment, coraz dotkliwiej dawał o sobie znać kryzys gospodarczy, pogłębiała się niestabilność rządu i brak jedności politycznej. To wszystko sprawiło, że w końcu naciski polityczne przezwyciężyły opór wojskowych i Niemcy zdecydowali się podpisać zawieszenie broni. Zanim jednak do tego doszło, zdążyli jeszcze stoczyć krwawe walki z Amerykanami między innymi na froncie argońskim.
Co było głównym celem ofensywy na linii Moza-Argony?
Przede wszystkim chodziło o przerwanie niemieckich dostaw zaopatrzenia, w szczególności linii kolejowej biegnącej przez Mézières i Sedan, a w dalszej kolejności opanowanie okręgów przemysłowych leżących na zapleczu frontu.
Ważnym celem ofensywy było również odepchnięcie Niemców na ich terytorium. Jak wiadomo nie udało się tego osiągnąć i do końca wojny żaden żołnierz aliancki nie wkroczył na niemiecką ziemię. Ofensywa na tyle ich jednak osłabiła, że pod naciskiem aliantów zaczęli wycofywać się na całym froncie. Ofensywa, w wyniku której wojska amerykańskie przesunęły się na znaczną odległość, osiągając pozycje wzdłuż rzeki Mozy i poza nią, trwała ponad miesiąc – od 26 września do 11 listopada. Krwawa i wyniszczająca, zmusiła ostatecznie Niemców do podpisania zawieszenia broni.
Mówiąc o ofensywie Moza-Argony nie sposób nie zapytać o wspomniany już „zaginiony batalion”. Jak to się stało, że Amerykanie znaleźli się w okrążeniu, na dodatek pod ostrzałem własnej artylerii?
To w zasadzie nic dziwnego, na wojnie dość często zdarzają się sytuacje, że oddziały znajdują się pod ostrzałem własnego ognia (ang. friendly fire). Dochodzi do tego praktycznie podczas każdego konfliktu, słyszymy o tym także podczas doniesień z walk na Ukrainie. Jak było w przypadku Amerykanów? Kiedy jednostka do której należał tzw. zaginiony batalion ruszyła do ataku, miała po obu stronach wojska francuskie. Amerykanie zdołali przerwać front i wedrzeć się w głąb terytorium niemieckiego. Francuzi zostali w tyle. Nie mając tej wiedzy, dowódca batalionu, major Charles White Whittlesey, kontynuował atak, wdzierając się coraz głębiej na teren nieprzyjaciela. To doprowadziło do tego, że w końcu został kompletnie odcięty od reszty swoich sił i otoczony przez oddziały niemieckie, które zdołały zamknąć wyłom na sąsiednich odcinkach.
Sytuacja batalionu była ciężka – żołnierzom brakowało jedzenia, żywności, a do tego w pewnym momencie znaleźli się pod ostrzałem własnej, niczego nieświadomej artylerii. Oczywiście Whittlesey próbował porozumieć się z własnym dowództwem, ale wystąpiły ogromne problemy z łącznością. Ta telefoniczna została zerwana, wysłani gońcy padli zaś ofiarą strzelców wyborowych. W końcu z odsieczą przybył gołąb Cher Ami, który przekazał aliantom dramatyczną wiadomość: „Nasza artyleria rzuca pociski bezpośrednio na nas. Na litość boską, przestańcie strzelać!”. Dzięki temu ostrzał artylerii ustał. Do tego czasu jednak zaginiony batalion stracił od własnego ognia około 60 ludzi.
Zainteresował Cię ten temat? Koniecznie zamów książkę Jarosława Wojtczaka „Las Argoński 1918”!
Co zadecydowało o tym że szala zwycięstwa ostatecznie przechyliła się na stronę aliantów?
Ostatecznie posiadali oni dość dużą przewagę nad Niemcami. Kiedy Amerykanie włączyli się do wojny, liczebność wojsk alianckich wzrosła, do tego zaczęło napływać nowe uzbrojenie, nowe środki do prowadzenia wojny. Przemysł niemiecki był natomiast coraz bardziej wyczerpany. Na dłuższą metę Niemcy nie byli w stanie dorównać alianckiej machinie wojennej. Co prawda udało im się opanować sytuację na wschodzie, ponieważ dzięki zawarciu separatystycznego pokoju z Rosją bolszewicką mogli przerzucić stamtąd część wojska na front zachodni. To jednak nie wystarczyło. Niemcy zdali sobie sprawę z tego, że mogą dalej prowadzić walki, ale nie wygrają wojny. Aby uniknąć dalszych ofiar, postanowili szukać zawieszenia broni.
Historycy badający przebieg ofensywy Moza-Argonny dość krytycznie oceniają działania Amerykańskiego Korpusu Ekspedycyjnego, zarzucając mu chociażby złe rozłożenie przestrzenne walk czy nieskuteczne działania operacyjne. Słusznie? Jak można ocenić działania wojsk amerykańskich w tej ofensywie?
Jak najbardziej słusznie. Trzeba pamiętać, że większość Amerykanów walczących na froncie zachodnim to byli ochotnicy, żołnierze, którzy nigdy wcześniej nie mieli broni w rękach. Co prawda zostali pospiesznie przeszkoleni, ale było wręcz niemożliwe, aby w tak krótkim czasie nauczyć ich walki w warunkach nowoczesnej wojny.
Główną siłą w czasie I wojny światowej była artyleria, to ona zadała najwięcej strat. Niemałą rolę odegrała również broń maszynowa, szczególnie po stronie niemieckiej. Żołnierze amerykańscy nie mieli wcześniej żadnego doświadczenia z tym rodzajem broni. Ich siły opierały się w dużej mierze na przestarzałej strukturze, nieaktualnych metodach walki. Mówimy cały czas o żołnierzach szeregowych, ale z kadrą dowódczą było podobnie. Wielu amerykańskich oficerów w tym czasie nie miało żadnego doświadczenia bojowego.
Na ich tle wyróżniał się niewątpliwie generał John Pershing, zaprawiony w działaniach bojowych podczas niedawnej wyprawy do Meksyku, gdzie na czele wojska ścigał słynnego meksykańskiego rewolucjonistę Francisco „Pancho” Villę. Z tego względu został z resztą mianowany przez Wilsona głównodowodzącym Amerykańskich Sił Ekspedycyjnych wysłanych do Europy.
Ale takich oficerów jak Pershing, czy jego podwładny podpułkownik George Patton, było niewielu. Sam Whittlesey, dowódca zaginionego batalionu, przed wybuchem wojny był zdolnym prawnikiem w Nowym Jorku. Do armii zgłosił się na ochotnika i z racji wykształcenia otrzymał stopień oficerski. Nie miał jednak najmniejszego doświadczenia na froncie. Te wszystkie braki spowodowały, że Amerykanie popełnili podczas tej ofensywy kilka poważnych błędów, za które niestety przyszło im zapłacić ogromną cenę.
Jaką? Jakie straty poniosły walczące strony?
Ogromne. W wyniku bitwy o Las Argoński zginęło ponad 28 tysięcy Niemców i ponad 26 tysięcy Amerykanów – to prawie połowa wszystkich ofiar, jakie Stany Zjednoczone poniosły w tej wojnie. W ciągu półtora roku, od kwietnia 1917 roku, Amerykanie ponieśli straty porównywalne do tych, jakich doznali w wyniku trwającej dwadzieścia lat wojny wietnamskiej! A mówimy tu wyłącznie o stratach bezpowrotnych, czyli poległych żołnierzach. Do tego dochodzą ranni, okaleczeni, nie mówiąc już o zniszczonym sprzęcie.
To czyni bitwę o Las Argoński najkrwawszą operacją Amerykańskiego Korpusu Ekspedycyjnego podczas I wojny światowej i drugą pod tym względem w historii Stanów Zjednoczonych. W tych niechlubnych statystykach wyprzedziło ją tylko lądowanie i walki w Normandii w 1944 roku.
Liczba ofiar to chyba nie jedyne statystyki decydujące o rozmiarach tej operacji wojskowej?
Zdecydowanie nie. Jak już wspomniałem, przystępując do wojny Amerykanie nie mieli szczególnie rozbudowanej armii. W ciągu niecałych dwóch lat stworzyli dość nowoczesną i bitną armię, dobrze uzbrojoną i wyposażoną, oraz zorganizowały sprawny system zaopatrzenia wojska. Do poboru ogłoszonego w 1917 roku wezwano aż 10 mln Amerykanów, z czego ostatecznie do wojska powołano 2,8 mln. W samej bitwie na froncie argońskim wzięło udział 1,2 mln amerykańskich żołnierzy. Do tego trzeba zaliczyć ogromne zaangażowanie w postaci sprzętu, uzbrojenia i środków finansowych.
Żadna inna amerykańska bitwa nie dorównuje jej pod względem rozmachu i kosztów. Pod tym względem bitwa o Las Argoński była – jak już wspomnieliśmy – największą po walkach w Normandii batalią w historii armii Stanów Zjednoczonych.