Jarosław Sokół: przewiduję urodzaj na powieści o lotnikach
Tomasz Leszkowicz: Losy lotników są chętnie eksponowane w (pop)kulturze. Dlaczego Pana zdaniem ten temat jest tak popularny?
Jarosław Sokół: Szczyt popularności tzw. powieści awiacyjnej jest już zdecydowanie za nami. Lotnik był bohaterem pop-kultury przede wszystkim w latach dwudziestych i trzydziestych XX wieku, kiedy jawił się masowej wyobraźni jako ktoś pomiędzy rycerzem a sportowcem. Charles Lindbergh, pierwszy człowiek, który przeleciał Atlantyk, cieszył się statusem międzynarodowego celebryty. Trzeba pamiętać, że lotnictwo znajdowało się wówczas wciąż w swoim pionierskim rozwojowym okresie. Po II wojnie światowej lotnik powrócił do sztuki masowej głównie jako pilot myśliwca, zwłaszcza ten z powietrznej bitwy o Anglię. Bohater ten zadomowił się na pewien czas także w naszej literaturze, głównie za sprawą powieści Meissnera i Arcta.
Co ciekawe, współczesny pilot rzadko występuje w roli bohatera masowej wyobraźni. Skomputeryzowany system kontroli lotu oraz prowadzenia powietrznej walki odebrał awiacyjnemu mitowi sporo romantyzmu. Literatura i film coraz częściej będą więc powracać do złotego okresu awiacji – do źródeł lotniczej mitologii. Przewiduję urodzaj na powieści o lotnikach II wojny światowej po premierze powstającego właśnie filmu o Dywizjonie 303 – pod warunkiem, że film okaże się udany.
T.L.: Skąd pomysł, by opowiedzieć tak szeroką historię polskich lotników, zaczepioną o I wojnę światową i powojenne walki o granice?
J.S.: Pomysł polegał na tym, żeby wykorzystać konwencję nieco zapomnianej już powieści awiacyjnej do opisania skomplikowanego procesu odzyskiwania przez Polskę niepodległości i dawnego terytorium w latach 1918-1920. Potrzebowałem niecodziennej i atrakcyjnej dla odbiorcy perspektywy, która by porządkowała przytłaczający ogrom politycznych faktów i wydarzeń tamtych lat. Pionierzy polskiego lotnictwa, którzy pobierali naukę latania w Prusach, Austrii i Rosji, wydali mi się naturalnymi bohaterami takiej opowieści.
T.L.: W jakim stopniu opowieść z „Awiatorów” jest oparta na prawdziwych wydarzeniach?
J.S.: Powieść historyczna zawsze porusza się między faktem a zmyśleniem, starając się nie łgać nadmiernie. Prawdziwe powinny więc być realia epoki, jak i jej mentalność. W „Awiatorach” można odnaleźć echa sporów politycznych i sposób rozumowania naszych rodaków na początku XX wieku. Sporo czasu poświęciłem, rzecz jasna, na studiowanie różnych modeli pierwszych myśliwców i bombowców z epoki. Najbardziej czasochłonne było chyba szukanie informacji na temat topografii i wyglądu miast w latach 1914-1920 – Warszawy, Lwowa, Kijowa. Z pomocą przychodziły pamiętniki i dzienniki świadków epoki. Czasem występują w powieści także postacie prawdziwe, ale tylko w takim stopniu, na jaki pozwala historyczne prawdopodobieństwo.
T.L.: Czy pisanie o lotnictwie i walkach powietrznych, zwłaszcza tych sprzed stu lat, jest trudne?
J.S.: Przede wszystkim dosyć żmudne. Najczęściej zasoby Internetu zawodzą w kluczowych momentach i trzeba szukać rozmaitych źródeł w sposób „analogowy” – metodą wizyt w bibliotekach i czasochłonnych rozmów z ekspertami. W sumie praca nad powieścią zajęła mi, z przerwami, cztery lata.
T.L.: W „Czasie honoru” przedstawiał Pan AK-owców, „Awiatorzy” to opowieść o ich ojcach. Czy obydwa pokolenia różniły się od siebie?
J.S.: Pokolenia te zostały ukształtowane w całkowicie odmiennych warunkach – moi awiatorzy urodzili się, kiedy Polski nie było jeszcze na mapie, a jej powrót wydawał się tylko niebezpieczną mrzonką. Z konieczności byli więc ludźmi wielu kultur i języków. Wykształcenie zdobyli na uczelniach niemieckich bądź rosyjskich. Polskość była dla nich sferą prywatną.
W trylogii „Czas honoru” pisałem natomiast o młodych ludziach wychowanych i ukształtowanych przez II Rzeczpospolitą. Nie zawsze i nie dla wszystkich był to raj, ale jednak obszar wspólny, gdzie polskość można było „praktykować” w sposób publiczny i nieskrępowany. O ile dla pierwszego pokolenia wojna światowa byłą szansą i nadzieją, a więc jakimś początkiem, o tyle dla drugiego kolejna wojna nadeszła jako apokaliptyczny koniec.
T.L.: Zajmuje się Pan pisaniem zarówno scenariuszy filmowych, jak i powieści. W czym widziałby Pan główną różnicę w tworzeniu tych dwóch typów opowieści?
J.S.: To bardzo proste: powieściopisarz ma pełną kontrolę nad własną narracją, scenarzysta nie ma żadnej. W procesie realizacji scenariusz podlega nieograniczonej ilości przeróbek i adaptacji, w których główny autor w ogóle nie uczestniczy. Tak jest przynajmniej w naszych warunkach. Nowoczesne produkcje filmowe, a zwłaszcza telewizyjne, tworzone przez platformy internetowe, realizowane są całkowicie odmienny sposób, gdzie scenarzysta jest właściwie suwerenem i często pełni funkcję produkcyjną tzw. showrunnera. Na ten model zarządzania filmowego musimy jeszcze zaczekać jakieś dwadzieścia lat.
T.L.: Gdyby „Awiatorzy” trafili na ekrany kin lub telewizorów, kogo chciałby Pan zobaczyć w obsadzie?
J.S.: Z całą pewnością skorzystałbym z siedmioletnich zasobów i doświadczeń pracy nad serialem „Czas honoru”, przez który przewinęło się kilkuset aktorów. Ale takiej możliwości nie ma i nie będzie. „Awiatorzy” to opowieść napisana bez oglądania się na nasze możliwości budżetowe, a więc przeznaczona wyłącznie do czytania.